Poszukaj w Google...

środa, 30 września 2009

Minęło 20 lat...

Wczoraj minęło dwadzieścia lat od śmierci dwóch wspaniałych ludzi - Zdzisława Kamińskiego i Andrzeja Kurka. Tworzyli oni najwspanialszy program popularyzujący naukę jaki w życiu widziałem nie tylko ja - Sondę. Niewiele dzisiaj nadawanych seriali może poszczycić się taką oglądalnością jak ten program. O niewielu tez pamięta się 20 lat po zakończeniu emisji i głośno domaga się jej wznowienia.

Wczoraj postanowiłem obejrzeć jeden z losowo wybranych odcinków Sondy na YouTube - aby wspomnieć obu panów K i ich artyzm w prowadzeniu interesującego programu o technice. Wybór padł na materiał który nakręcili w Japonii, na dwa lata przed swoją śmiercią. Dotyczył  szybkich japońskich kolei - Shinkansen.


Część pierwsza

Rozpocząłem projekcję odcinka i gdzieś po drugiej minucie przypomniałem sobie, że oglądałem go w dniu emisji na żywo. Pamiętałem o czym będzie!!! Tymczasem na ekranie panowie stroili sobie lekko zawoalowane żarty z naszego narodowego przewoźnika! Tak, nabijali się z niego. Po chwili przypomniałem sobie że program ma 22 lata, rzecz dzieje się w schyłkowym PRL,  więc można kpić z czegoś co nie działa prawidłowo. Przecież teraz, po 20 latach transformacji i potężnych inwestycji PKP są wspaniałym przewoźnikiem, na miarę XXI wieku...


Część druga

Oj, coś jednak nie. Chyba przedawkowałem masełko i skleroza zaczyna zbierać żniwo. Przecież odbierałem niedawno teściową z dworca i widziałem na własne oczy tą żenadę narodową - nie chcę tego opisywać a tym bardziej pamiętać. Horror i każdy kto korzystał z usług PKP to wie. Tym bardziej boleśnie ogląda się ten odcinek Sondy - bo Kamiński i Kurek mówią o czymś nadal kompletnie abstrakcyjnym dla nas. DWADZIEŚCIA DWA LATA TEMU !!! Boję się pomyśleć, co będą wspominać goście na Euro 2012, po zapoznaniu się z naszymi wspaniałymi dokonaniami w dziedzinie transportu szynowego.

Sam materiał filmowy - wspaniały. Bez wielokrotnych powtórzeń jak to ma w zwyczaju współczesne Discovery, operator nie ma ataku padaczki i nie miota się z kamerą a lektor mówi spokojnie i starannie, nie szukając sensacji tam gdzie jej nie ma. Dostajemy komplet informacji w idealnie wyważonej porcji. Tego nie potrafi nikt obecnie - nawet Animal Planet - tam mamy sensacyjne odcinki o życiu surykatek, albo wspaniałe akcje Policji dla Zwierząt w Miami. Niewątpliwie potrzebne, ale nie ta forma!


Część trzecia

Łza mi się w oku zakręciła. Tak wspaniali ludzie i tak wspaniała spuścizna - dlaczego cholerna TVP pod wodzą kolejnych prezesów w różnych barwach politycznych nie skorzysta z tego? Jeśli bardzo nie chce - niech pozwoli zdigitalizować wszystkie istniejące odcinki i wypuści je do internetu - w końcu powstały za państwowe, socjalistyczne, a więc nasze pieniądze...

Na zakończenie wspomnieć trzeba o wielkim niedocenionym - Tomaszu Pyciu. Wieloletni współpracownik panów K., po ich śmierci tworzył stronę internetową poświęconą Sondzie i walczył o uwolnienie programu. Zmarł w zeszłym roku, niedługo pierwsza rocznica jego śmierci.

Obejrzyjcie program który podłączyłem, wspomnijcie zespół Sondy i róbcie tak co roku, zamiast zapalać głupie, wirtualne świeczki z apostrofów na forach...

wtorek, 29 września 2009

Wspomnień czar - Konwój

Postanowiłem rozszerzyć serial wspomnieniowy o filmy które kiedyś zrobiły na mnie wrażenie, a nierzadko robią je do dzisiaj:-) Jako pierwszy na warsztat trafia film Sama Peckinpaha z 1978 roku - Konwój (Convoy).



Zapewne wszyscy pamiętają wielkie ciężarówki mknące przez Amerykę Północną, kierowców w podkoszulkach rozmawiających przez CB i piękną Ali MacGraw w kabinie z Krisem Kristoffersonem. Film niesamowicie podbudował ego polskich kierowców ciężarówek, a pamiętać trzeba że pojawił się w czasach kiedy w Polsce truckerzy jeździli Liazami, Starami, Jelczami i z rzadka trafiało się jakieś Volvo. Do tego CB radio było surowo zakazane przez socjalistyczne władze, a komórki jeszcze nie istniały;-). Na takim tle film budził ogromne emocje. W Polsce pojawił się chyba w połowie lat 80-tych, a więc z lekkim poślizgiem. Do kin waliły tłumy. Nie wiem jak reagowały na niego kobiety, ale faceci zawsze lubili czuć moc w kołach, a co jest fajniejszego na świecie od wielkiej ciężarówki? Chyba tylko wielki tankowiec;-) W Polskich realiach, po obejrzeniu Konwoju - chciało się natychmiast zostać kierowcą takiego potwora.




Konwój powstał jako klasyczny film drogi, modny w latach 70-tych XX w. Przedstawia ciężką pracę ludzi odpowiedzialnych za zaopatrzenie nas, maluczkich w niezbędne dobra. Oczywiście nie pokazuje nudy związanej z wielogodzinnym prowadzeniem ciągnika siodłowego po gładkiej jak stół drodze. Temat pozornie niezbyt ciekawy, w filmie został przedstawiony interesująco. Wykorzystano proste chwyty aby zaprezentować ciekawą i uniwersalną historię. Fabuła jest bardzo prosta - krótkie spięcie na drodze z władzą, która czystych rąk nie ma, a do tego sama szuka guza. Kierowcy najpierw zaczynają po prostu świetnie się bawić ucieczką przed odpowiedzialnością, aż odkrywają ilu ich jest. Tutaj już do akcji wkracza telewizja i chwilę potem polityka - bo skoro ich tylu - to pewnie czegoś chcą. Przesłanie Konwoju się nie zestarzało. Nadal ważne jest współdziałanie, solidarność, zaufanie, a politycy nadal chcą się wspiąć po naszych grzbietach do władzy i splendoru.




Film ten ma nieco inną wymowę w Stanach Zjednoczonych niż w Polsce. W USA to przedłużenie etosu kowboja, szlachetnego, niosącego pomoc człowieka, który przemierza na swym wierzchowcu bezkresne amerykańskie prerie. Czasem przy tym współpracuje z innymi kowbojami (oczywiście powinno być westman a nie kowboj, ale amerykańskie westerny zmieniły znaczenie słowa kowboj). No i oczywiście zawsze w słusznej sprawie. Polski odbiorca widział raczej jednostki solidarnie walczące z systemem. Złym, totalitarnym, nie kochającym człowieka systemem.



A co byłoby dzisiaj? Gdyby chcieć ponownie nakręcić ten film w Polce? Niestety - NIE DA SIĘ! Kierowcy zatrudnieni w różnych firmach na etatach - nie są wolnymi strzelcami i posiadaczami ciężarówek jak w oryginale. Auta mają GPS - więc wiadomo gdzie są w danym momencie. Tachografy zapisują dane o pokonanej trasie i czasie pracy. Inspekcja Transportu Drogowego czyha za zakrętem i ukarałaby uczestników konwoju za przekroczenie czasu, przeładowanie naczepy i inne niedoskonałości pojazdów.



Oczywiście zawsze można odepchnąć na bok rozważania pseudointelektualne i po prostu zagłębić się w nurt filmu. Chłonąć z rozdziawionymi ustami sceny z wielkimi ciężarówkami, tak jak robiliśmy to jako dzieci prawie 30 lat temu w kinie. Niestety - dziś Konwój nie budzi w nas już takich emocji, ale nadal daje się z przyjemnością obejrzeć, do czego gorąco zachęcam...

niedziela, 27 września 2009

Moje 33 grosze w temacie płyt

Oczywiście nie chodzi o płyty chodnikowe;-) Przez media przetoczyła się ostatnio poważna dyskusja o tym jak to biednego Kazika wzięli i zgwałcili internauci. On cztery lata nie jadł i nie pił, tylko komponował, darł to co napisał, znowu komponował, rwał włos z głowy, znowu darł i znowu komponował. I wreszcie jest!!! CAŁE 12 CENTYMETRÓW DOSKONAŁOŚCI - NOWA PŁYTA!!! Klękajcie narody - jest gotowa, zaraz będzie w sklepach!!! A tymczasem jakaś mała gnida toto wypuszcza w net. Kazik dostaje piany i dokonuje aktu samospalenia nazywając wszystkich kurwami. Zapomina przy tym że wielu z tych co ściągnęło płytkę - kupiłoby ją zaraz po premierze, albo i w jej dniu. Wiedzą o tym więksi od Kazika artyści - jak np. Radiohead. Część fanów pokazuje Kazikowi wielkiego wała - nie kupimy Twojej płyty bo jesteś zły i niedobry...

Nie piszę jednak tego co wyżej po to żeby dokopać Kazikowi - ani mnie on grzeje ani ziębi. Artysta jak artysta, parę jego kawałków nawet lubię. Napisałem o nim dlatego aby wykazać jak ciekawym dinozaurem jest model dystrybucji muzyki poprzez płyty i koncerny wydawnicze. Co tak naprawdę najbardziej boli koncerny? To że ludzie przestają kupować muzykę na nośnikach typu CD. Od wielu lat istnieje taki uroczy zwyczaj że artysta muzyk przemawia do maluczkich za pomocą płyty. Jest ona zamkniętą doskonałością, gdzie każdy utwór ma swoje miejsce. Tak jest to dzieło opisywane odbiorcom - jako zamknięta całość.

Tymczasem konsument ma w dupie wizję twórcy płyty. On słyszy powiedzmy 11 kawałków, każdy inny, lub podobne w brzmieniu. Trzy, cztery mu się podobają, pozostałe nie. Bo każdy ma prawo do własnego gustu. Koncernom to się nie podoba - masz kupić całą płytę. A ja nie chcę. Wolę mieć te kilka utworów które mi leżą muzycznie. I za te chętnie zapłacę. A w dobie cyfrowych nośników - nie potrzebuję płyty, pudełka, okładki, książeczki - wszystkie informacje o płycie mam w internecie. Apple odkryło to jakieś 10 lat temu uruchamiając iTunes. Zarobiło gigantyczne pieniądze. Wytwórnie współpracujące z nim - też. Mimo to nikt nie wykonał dalszego kroku. Nie powstał większy sklep, skupiający wszystko co człowiek wytworzył w postaci dźwięków, dostępne za kilka centów - dzięki czemu zarabia się na obrocie. Bo cena przeciętnej płyty uznanego wykonawcy, na poziomie 40-50 zł to po prostu zdzierstwo.

Jak działa wielkie wydawnictwo i dlaczego płyta w sklepie jest droga, nawet jeśli od jej wydania minęło 15 lat? To bardzo proste. Wydawnictwo to duża firma. Ma mnóstwo zatrudnionych specjalistów. Każdy z nich zarabia konkretną kasę. Sama zaś płyta artysty - jako przedmiot - jest przezabawnie tania - sam nośnik to nie więcej niż 2 zł. Artysta dostaje w ramach praw określoną kwotę od egzemplarza, resztę pochłania wydawnictwo. Jakie to są pieniądze? Nie wiem. Wiem jednak że pensja pracownika w wysokości 3 tys. zł. to w rzeczywistości koszt dla firmy na poziomie 5 tys. zł. Do tego stanowisko tego pracownika musi być rentowne, czyli musi on wypracować jakiś zysk. Resztę każdy sobie może sam policzyć. W cenie płyty jest wynagrodzenie armii ludzi (dźwiękowcy, graficy, marketingowcy, spece od sprzedaży itd.), mnóstwo podatków (ZUS, podatek dochodowy wszystkich tych osób), oraz zysk wydawnictwa. No i nie zapomnijmy o innych kosztach - najem biura, auta służbowe, komórki, sprzęt biurowy. Przy sprzedaży powiedzmy nawet 50 tys. płyt - ciężko na tym zarobić. I dlatego artyści zarabiają na koncertach. Bo muszą. Czasy zarabiania na płytach odeszły bezpowrotnie. Polscy artyści nie sprzedają już wielkich kilkusettysięcznych nakładów. Pojęcia "złota płyta" i "platynowa płyta" zostały mocno zdewaluowane - polecam artykuł w wikipedi. Czyli trzeba grać koncerty - innego wyjścia nie ma.

Otóż to - płyta plus koncert, oraz opcjonalny skandalik to zespół naczyń połączonych. Wzajemne napędzanie się. Ale na koncercie okazuje się, że zespół nie odgrywa kawałek po kawałku swojej najnowszej płyty - która przecież była SKOŃCZONYM ARCYDZIEŁEM. Grają mix swoich starszych przebojów z nowymi - aby zachęcić do kupna nowej płyty. Zazwyczaj wcale nie grają wielu kiepskich utworów, które były zwykłymi zapchajdziurami na poprzednich płytach.

Jak świetnie widać - płyta jako taka nie jest żadnym dziełem. Malarz malujący miniaturę, albo olbrzymi tryptyk, czy nawet sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej ma wybór co do formatu w którym chce się wyrazić. Muzyk ma 12 centymetrów płyty CD. Każdy. I ma się w tym zmieścić. Nie da się wizji artystycznej, w powtarzalny sposób wciskać na ten sam nośnik. To tak jakby każdy malarz miał do dyspozycji wyłącznie blejtram o wymiarach określonych przez Związek Mecenasów Malarstwa. Bzdura. I dlatego właśnie płyta jest przeżytkiem. Sztywnym ograniczeniem wynikającym z zasady działania dawnych odtwarzaczy dźwięku. Z niczego więcej. Gdyby playery mp3 o pojemności powiedzmy 2GB wyprzedziły gramofon - to jak wyglądałaby dystrybucja muzyki dzisiaj? Gramofon był jednak pierwszy, zaś CD jest tylko rozwinięciem jego idei. Teraz pora na nowe rozwiązania.

W dobie internetu artysta może sam sprzedawać swoją muzykę. Wprost końcowemu odbiorcy. Za rozsądne pieniądze, które końcowy odbiorca bez ruinowania swojego budżetu zapłaci. A artysta dostanie pieniądze bez pośrednika. Odprowadzi należny podatek. Zarobi na swojej twórczości zarówno sprzedając muzykę, jak i grając ją na koncertach. Artysta takiego formatu jak Kazik może to zrobić spokojnie sam. Jest silną marką. Artyści mniejszego kalibru mają do dyspozycji wyspecjalizowane strony internetowe gdzie można kupować muzykę i promować artystów. Wszystko legalnie i wszystko tanio. Więc po co przepłacać za płytę w sklepie z której artysta ma niewiele lub zgoła nic? Dla wydawnictwa. Ono musi sprzedać płytę żeby przetrwać. Inaczej jego racja bytu znika. Przy sprzedaży bezpośredniej staje się zbędne.

Model sprzedaży musi się zmienić. Wielkie koncerny zajmujące się muzyką muszą wypracować model dystrybucji przystający do czasów - albo umrzeć. To samo dotyczy wydawnictw książek - ich też czeka duże zdziwienie, ale to temat na osobną notkę.

piątek, 25 września 2009

Era umie się zachować

To już chyba ostatnia notka o przygodzie pt. "Przenoszenie Numeru z Orange do Ery". Dzisiaj przyszła poczta a w niej rachunek z Ery, rachunek z Orange, korekty z Ery, oraz odpowiedź na reklamację z Ery. Otwieram po kolei:
1. Orange - tym razem prawidłowo zakończyli umowę - czyli nie doliczyli abonamentu za wygaszony już numer - co potrafili zrobić kiedy wygaszałem 2 lata temu inny.
2. Reklamacja z Ery - owszem, nie mogą uwzględnić mojego żądania w wysokości 2x85 zł które musiałem zapłacić Orange, bo rzekomo winnym opóźnienia jest Orange, ale w drodze wyjątku i w trosce o klienta dają mi korekty na dwie faktury w kwocie 2x85 zł. Czyli moje roszczenie jest w pełni zaspokojone. Duże brawa.
3. Korekty zawierają to co powinny;-)
4. Rachunek z Ery informuje o konieczności zapłacenia 85 zł - ale w odpowiedzi na reklamację miałem wyjaśnienie że system nie uwzględnia od razu korekt i żebym się tym nie stresował.

Mój numer 501 od północy 18.09 w pełni jest w Erze. Przychodzą nań wszystkie sms/mms i rozmowy. Siemens ze starą kartą Orange przestał się logować do sieci. Operacja została zakończona. Ponad 10 lat z Orange - zakończone na głównym numerze. Pozostałe dwa numery też spotka egzekucja - jeden do wyłączenia, drugi do przeniesienia...

Muszę naprawdę pochwalić Erę. Początek naszej współpracy nie był udany, błędy w naliczeniu kosztów usług, problemy z odkręceniem i korektami, do tego problem z przeniesieniem numeru. W sumie jako klient miałem prawo dostać piany. Piany podwójnej bo po raz pierwszy korzystałem z usług tego operatora, więc taka wtopa na starcie to nie jest nic fajnego. Na pochwałę zasługują pracownicy BOK - za szybkie i sprawne działanie. Pochwała też dla samego operatora za indywidualne podejście do klienta i wybrnięcie z sytuacji. Może niezbyt szybkie, ale z twarzą. Zobaczymy jak się będzie układać nasza dalsza współpraca...

czwartek, 24 września 2009

Polskie Ghost Town - umiera...

Niestety nie ma już polskiego Ghost Town. Rzecz w USA dość popularna i znana, w Polsce niestety unikalna. Na początku lat 90-tych XXw. Rosjanie opuścili wiele baz na terytorium Polski. Pozostawili całe miasteczka, zazwyczaj były to dzielnice większych miast - jak na przykład Legnica. Czasem jednak małe pipidówki - Borne-Sulinowo, czy właśnie Kłomino.


Nieszczęsne resztki miasta

 To ostatnie miasto (miasteczko) jest bohaterem dzisiejszej notki. Mieści się (właściwie to mieściło) kilkanaście kilometrów od Bornego. Rosjanie zostawili je w 1992 roku na pastwę losu. Polacy nie znaleźli pomysłu na jego zagospodarowanie, mimo że leży tuż obok używanego do tej pory poligonu w Nadarzycach. Miasteczko zostało więc rozszabrowane niemal do zera - wszystkie metalowe elementy wycięto i wyrwano ze ścian. Tylko jeden blok mieszkalny ma niemal komplet szyb w oknach - ale jest na nim wyraźny napis iż to własność prywatna i do tego pilnowana.


Burzenie w toku 

Kłomino powstało w latach 30-tych XXw jako niemieckie miasteczko. Zabudowano je typową dla tamtych czasów  architekturą koszarową. Standardowe pudełka z czterospadowym dachem, przypominające nieco śląskie familoki. Stacjonowały tam oddziały niemieckiej Służby Pracy. Od 1939 roku zorganizowano w Kłominie obóz jeniecki, w którym przetrzymywano niemal 10 tys. polskich żołnierzy i cywilów. W 1940 roku utworzono na terenie Kłomina regularny Oflag (obóz jeniecki dla oficerów). Po 1945 historia zachichotała - czyli Rosjanie urządzili obóz dla jeńców niemieckich. Rosjanie też wybudowali całą infrastrukturę typowo miejską - budynki mieszkalne, koszarowce, świetlice, sklepy, itp. To było ich miasto.


Klatka schodowa rosyjskiego koszarowca 

Nadeszły lata kapitalizmu - jak wspomniałem na początku Kłomino podupadło i właściwie zniknęło. Dojazd na miejsce to niezłe wyzwanie - gdyby nie G1 z Google Maps to miałbym spore problemy. Technika komputerowa to coś cudownego;-) Do miasteczka prowadzi przepiękna droga z granitowej kostki. Idealnie równa. Widać że ułożyły ją ręce doskonałych, precyzyjnych, niemieckich brukarzy i aż dziw że ząb czasu nie nadgryzł. Jest gładka jak stół. Szok po prostu. Przy samym Kłominie niestety kostka ma kilka wyraźnych uszkodzeń, a potem zalana jest popękanym asfaltem.


Wypatroszone wnętrze koszarowca 

A co u celu? Właściwie już nic. Jeśli ktoś planował wyprawę - radzę odpuścić. Kłomina już nie ma. Na koniec września 2009 zostały 4 bloki mieszkalne i jeden poniemiecki koszarowiec. Resztę już zburzono. Tylko przy blokach mieszkalnych daje się odczuć magię opuszczonego miasta. Kompletnie zarośnięte alejki, wejścia do klatek zasypane ziemią, zarwane schody, wyrwane wszystko co nadawało się do sprzedania. Mieszkania kompletnie puste i zdewastowane. A mimo to ktoś tam całkiem niedawno mieszkał. Ludzie żyli, kochali się, żenili, wychowywali dzieci, umierali. Dziś pustka i wiatr wiejący jak zawsze. Niesamowite uczucie...


Ja, przed blokiem mieszkalnym 

Trochę liczyłem na coś w stylu ukraińskiej Prypeci, porzuconej po katastrofie czernobylskiej, ale Kłomino to dużo mniejszy kaliber. Chyba muszę skoczyć na Ukrainę...

wtorek, 22 września 2009

Jak tu pięknie...

Zostałem zaproszony na wesele. Termin wrześniowy, loco Świnoujście. W życiu nie byłem tak daleko w Polsce;-) Ponieważ znajomi którzy zapraszali to przesympatyczni ludzie - wręcz nie wypadało odmówić, a że daleko - to trzeba połączyć przyjemne z pożytecznym i przy okazji zaliczyć mały urlop nad Bałtykiem.

Długo się jechało - w sumie coś z dziewięć godzin. Droga jak to w PL - nudna, wąska, kręta, na szczęście unia dała kasę na nowy asfalt. Do wyboru jest wariant południowy - przez Poznań (33zł za Kulczykbahn), lub północny przez Piłę. Wybraliśmy z żoną południowy i już wiemy że wrócimy północnym (a tak, piszę tą notkę jeszcze ze Świnoujścia;-). Dojechać jednak do celu nam się udało. Urokliwy ślub w małym neogotyckim kościółku, potem huczne weselisko i żyli długo i szczęśliwie....


 Przykład ładnej architektury współczesnej

Nadszedł poniedziałek, pora pozwiedzać. Co można obejrzeć w Świnoujściu? Przede wszystkim piękne wille, wybudowane w dawniejszych czasach. W większości odnowione, zadbane, czekają na chętnych wczasowiczów i pensjonariuszy sanatoryjnych - bo jest to też uzdrowisko. Całość obrazu psuje kilka domów wczasowych, zapewne produkcji Ś.P. Funduszu Wczasów Pracowniczych. Koszmarne zjawiska architektoniczne, do tego pomalowane w kolory absolutnie niedobrane do bryły i otoczenia. Gwałt na moim poczuciu smaku i harmonii. Biorąc pod uwagę ilość tych "dzieł" - jest to gwałt zbiorowy... Na szczęście w dzielnicy nadmorskiej powstają apartamentowce cudnie wkomponowane w otoczenie, o starannie zaprojektowanych elewacjach. Miło popatrzeć.


Koszmarek z dawnych lat

Dla osób lubiących doznania ekstremalne - bazar dla gości z Niemiec. Absolutna masakra;-) Krasnoludki i inna zwierzyna (krety, psy, koty...), oraz holenderskie wiatraki - wszystko do przyozdobienia ogródka. Do tego ubrania, jakich Polak raczej by nie założył. Jedzenie, papierosy, muzyka, filmy - folklor nieziemski. Co ciekawe - Polacy na ten bazar nie chodzą - widać to wyraźnie, bo idąc przezeń byliśmy zachęcani do zakupów wyłącznie po niemiecku.


Widok z wieży kościoła, tuż przy morzu nowe 
budynki apartamentowe (te z pierwszej fotki;-)

Aby zrównoważyć szok - pora wyskoczyć kilkadziesiąt metrów w górę - wchodzimy na wieżę kościoła garnizonowego. Styl neogotycki, kościół po wojnie rozebrano, a wieżę stosunkowo niedawno odrestaurowano i udostępniono zwiedzającym. Trochę razi z daleka brakiem zwieńczenia, ale widoki wspaniałe. Wyraźnie widać że całe Świnoujście to zieleń i zieleń... Drugim punktem widokowym jest najwyższa w Europie latarnia morska. Wystarczy wdrapać się po 300 stopniach i można popatrzeć na świat z wysoka (68m). Na oba punkty radzę zabrać jakieś wdzianko - wieje dość mocno.


Świnoujska latarnia 

Dla miłośników militariów i fortyfikacji - Fort Zachodni, Fort Anioła i Fort Wschodni. Oddane do zwiedzania stosunkowo niedawno, przyciągają rozmiarami i ciekawą architekturą. W Forcie Zachodnim funkcjonuje też smaczna restauracja - warto zajrzeć.


Cieśnina Świna - widok z latarni

Niewątpliwą atrakcją jest też prom, przewożący mieszkańców i turystów przez Świnę. Mieszkańcy od lat marzą o stałej przeprawie, ale biorąc pod uwagę typowo polską prędkość działania - to Świnoujście się prędko nie doczeka. Bo nie ma pieniędzy. I nieważne że państwo co roku wykłada około 20 milionów złotych na bieżącą eksploatację promów. Obstawiam że prędzej powstanie Muzeum Starań o Most lub Tunel, niż rzeczywista budowla. I jeszcze konserwator zabytków ten niewybudowany obiekt obejmie opieką konserwatorską - bo starania trwają od 1946 roku, kiedy to kra zniszczyła ostatni most nad Świną...

Dużo w Świnoujściu jest kostki brukowej. Tej prawdziwej, granitowej, a nie betonowego badziewia. Widać po niej upływ czasu, ale jest zasadniczo równa. Ulice czyste, ruch kołowy płynny i dobrze zorganizowany. Jeździ się z przyjemnością. Nie wiem jak w sezonie, kiedy to stonka turystyczna opanowuje miasto - ja zawsze morze widzę po sezonie;-) Zresztą sezon to tylko 2-3 miesiące, więc można się przemęczyć i zarobić na turystach;-) Świnoujście na szczęście nie jest miasteczkiem umierającym we wrześniu - jak wiele nadmorskich miejscowości. Restauracje działają, pokoje można wynająć, miasto żyje również poza sezonem.

Świnoujście to bardzo ładny kawałek Polski. Wart odwiedzin i zwiedzania. Ja osobiście polecam zdecydowanie poza sezonem;-)

czwartek, 17 września 2009

Przeniesienie numeru - chyba finał

Zaczęło się dzisiaj nad ranem. Nie można się do mnie dodzwonić. Postanowiłem więc przetestować rozmaite kombinacje. Użyłem trzech telefonów:
- G1 z kartą Ery i numerem tymczasowym zaczynającym się od 795 który to miał umrzeć i zostać zastąpiony docelowym 501
- Siemens M75 z kartą Orange i numerem 501, kóry miał być przeniesiony do Ery
- Nokia E51 z kartą Orange i numerem 502, która to jest służbowa i służyła do testowania.

Nie wiem o której rozpoczęli procedurę przeniesienia, ale o 9 rano wyglądało to tak:
- dzwoniąc z Nokii na 501 - dodzwaniam się na Siemensa (501)
- dzwoniąc z Nokii na 795 - krótki, przerywany sygnał.
- dzwoniąc z Siemensa na Nokię (502) - dodzwaniam się i identyfikuję jako 501
- dzwoniąc z Siemensa na G1 (795)- krótki, przerywany sygnał
- dzwoniąc z G1 na Siemensa (501) - pani mówi że nie ma takiego numeru
- dzwoniąc z G1 na Nokię (502) - identyfikacja jako 501

Teraz pora na sms - tutaj jeszcze zabawniej:
- sms z Siemensa (501) na 501 - wrócił do Siemensa
- sms z Siemensa (501) na Nokię (502) - dociera do Nokii jako 501
- sms z G1 (795) na Siemensa (501) - dociera do G1, mimo że dodzwonić się nań nie można

Dalsze testy SMS sobie darowałem, bo zacząłem się gubić. Dwa telefony, z obu można normalnie dzwonić, oba identyfikują się tym samym numerem, na jeden można się dodzwonić, drugi żyje sam dla siebie. Era zeznaje że numer co go przenieśli i przypisali do karty SIM którą wydali prawie 4 miesiące temu - nie istnieje. Zobaczę jak się sytuacja będzie rozwijała w ciągu dnia, wówczas uzupełnię notkę dopiskiem.

Żeby zaś oddać pełnię dowcipu - moja umowa z Orange kończy się wraz z okresem rozliczeniowym - czyli 18.09 o północy. Dzisiaj jest 17.09 - czyli obaj operatorzy pozbawili mnie możliwości dwustronnej komunikacji. Chyba złożę reklamację...

Aktualizacja na godzinę 10:10 

Na www Ery wpisując numer 501 uzyskuję informację że numer jest w Erze. Na www Orange - info że numer należy do Ery. Dzwoniąc na numer 501 - nadal dodzwaniam się do Orange. Ciekawe jak długo to potrwa?

Aktualizacja na godzinę 11:30

Jes, jes jes (jak mawiał pewien premier;-) !!! Era dała radę - można się już dodzwonić, ale sms nadal trafiają do czarnej dziury telekomunikacyjnej...

Aktualizacja na godzinę 13:10

Sukces - pierwszy sms z Play dzielnie przedarł się na zmigrowany numer. Sms wysłane z innych sieci nadal są w drodze, za to te z Ery dochodzą już bez problemu. Nadal też mogę zalogować się na stronę Orange i zobaczyć ile to minut mi pozostało do wykorzystania. Strona i-boa Ery właśnie leży, więc nie mogę sprawdzić z jakim numerem mnie tam wpuści.No i Era przysłała mi sms że mam nowy login do ichniego serwisu WLAN - loginem jest mój przeniesiony numer z Orange, a nie tymczasowy Ery. Brawo.

Aktualizacja na godzinę 15:30

Zalogowałem się do i-boa Ery. Już z przeniesionym numerem, numer tymczasowy Era zdeaktywowała wszędzie. Nadal mogę zalogować się do systemu Orange;-) Co ciekawe - sms z Ery i Play poprawnie docierają na zmigrowany numer, zaś z innych sieci, w tym zagranicznych - na starą kartę, która nadal jest aktywna w Orange. Jest ciekawie...

Aktualizacja na godzinę 20:00

Sms-y z  Orange i sieci zagranicznych nadal lądują na simie Orange - ciągle jest aktywny. Sms-y z Ery i Play dochodzą już na nowego sima Ery. Nadal mogę dzwonić z Orange identyfikując się tym samym numerem co w Erze. Cuda na kiju...

 Dzień następny - aktualizacja na godzinę 8:00

Sms-y z Orange dochodzą już na kartę Ery. Sukces. Nadal jednak mogę dzwonić z sima Orange - identyfikując się nadal numerem który do Orange już nie należy. Dzieje się tak zapewne dlatego iż umowa w Orange wygasa dopiero dzisiaj o północy. Chyba to ostatni już dopisek w sprawie przeniesienia numeru. Boję się podsumować dokonania obu operatorów i ich rozkład w czasie. Trzy i pół miesiąca...

środa, 16 września 2009

Wspomnień czar - Worms

Kolejny odcinek cyklu o starych grach z Amigi. Na tapetę weźmy dzisiaj Worms w "wersji reżyserskiej" czyli Directors Cut. To chyba najfajniejsza i najbardziej grywalna wersja tej gry. Wyposażono ją w bardzo szeroki wachlarz ustawień zachowań broni i robaków. Ale od początku...



Worms to gra która podbiła świat. Robaki stworzyła firma Team 17 i pierwsza ich odsłona pojawiła się w 1994 roku. Gra ukazała się w wielu wersjach, na chyba każdy system operacyjny. Wydano ją również na konsole Sony, XBox, a nawet iPhone. Twórcy Worms stworzyli też wersję 3D, ale nie odnosiła ona takich sukcesów jak klasyczna 2D, co zresztą widać po stosunku ilości wersji 2D i 3D. Klasyka obroniła się wyśmienicie;-)



O co w tym chodzi? Mamy drużynę robaczków, uzbrojonych po zęby. Mamy drużynę (lub więcej) przeciwników. Mamy wiatr w oczy lub w plecy, księżycowy krajobraz i proste pozornie zadanie - przeżyć i wyeliminować przeciwnika. Rozgrywka odbywa się turami, naprzemiennie. Do dyspozycji mamy bazooke, granaty zwykłe i rozpryskowe, shotguna, ciosy karate, miny, dynamit, nalot dywanowy i kilka innych przyjemnych narzędzi. Co jakiś czas pojawia się zrzut medyczny, albo bojowy. W tym drugim można znaleźć takie dziwaczne bronie jak bomba bananowa, stara wybuchająca kobieta, szalony gołąb i owca. Rozgrywka jest naprawdę fascynująca, przy jednym komputerze mogą grać maksymalnie cztery osoby - co w czasach raczkującego w Polsce internetu było bardzo wygodne;-)

Wersja Directors Cut daje bardzo duże pole do manewru jeśli chodzi o konfigurację gry. Mamy wpływ na każdą broń. Możemy regulować jej siłę, można zastrzec która broń dostępna jest od jakiego momentu pojedynku, ustalić ilość amunicji. Regulujemy też potęgę intelektu przeciwników obsługiwanych przez komputer.

W dzisiejszych czasach gra nie rzuca na kolana grafiką, ale kiedy sie ukazała po raz pierwszy - Windows 95 dopiero szykował się do trafienia na półki w sklepach, a najszybszym procesorem w PC było Pentium 75MHz. No i nie było monitorów LCD;-) Amiga już wtedy oferowała prawdziwy system operacyjny i wyśmienite gry. Które zresztą później portowano na Windows. Tak jak właśnie Worms. Robaczki w wersji Amigowej są zupełnie miniaturowe, ale fantastycznie zanimowane. Wersja windowsowa jest bardziej cukierkowa, wersja zaś 3D aż  ocieka lukrem. Podobnie jak w przypadku Lemmings o którym pisałem poprzednio - zdecydowanie wolę tą prostą wersję z Amigi. Najbardziej niewiarygodny jest fakt że cała gra mieściła się na trzech dyskietkach 880kB. Tak - osiemset osiemdziesiąt kilobajtów - inaczej mówiąc - mniej niż trzy megabajty! Dzisiaj prawie dałoby się przesłać ją w kilku MMS...



Na zakończenie filmik z wersji chyba na Sony PlayStation - bowiem PS jako pierwsze dysponowało czytnikiem CD, dzięki czemu do gier można było dołączyć takie miłe i zabawne przerywniki. Życzę wszystkim miłego grania w klasyka...

poniedziałek, 14 września 2009

Antena do CB w Renault Clio

Otrzymałem Renault Clio jako auto służbowe kilka miesięcy temu. Jako człowiek przyzwyczajony do jazdy z CB czułem się trochę źle bez niego, ale nie mogłem się zmobilizować do montażu;-) Dzisiaj jednak zebrałem się w sobie i zaatakowałem sprawę z flanki. Kupiłem niezbędne utensylia, przygotowałem kilka narzędzi, umyłem rączki i do dzieła.

Antena magnesowa przegrała w przedbiegach - zbyt łatwo ja ukraść, a każdorazowe stawianie jej na dachu przed podróżą mnie nie podnieca. Ponieważ auto nowe, więc zasadniczo odpadało wykonanie odwiertu w nadwoziu. W ostateczności wywierciłbym dziurę, ale w Clio nie bardzo jest gdzie. Z braku relingów odpadło też mocowanie do nich. Jedynym sposobem okazał się montaż do tylnej klapy. Miejsce jest wręcz stworzone do tego celu:

 
Czego użyłem? Anteny Sirio Omega 27, oraz uchwytu Alan SPS ze stali nierdzewnej (INOX). Antena niedroga, bo około 105 zł, za to uchwyt kosztowniejszy - połowa ceny anteny. Warto go kupić ze względu na duży zakres regulacji kąta w różnych płaszczyznach. Poniżej fotka zestawu montażowego:


Montaż banalny - za pomocą spirytusu wycieramy krawędź klapy bagażnika i naklejamy gąbkę dostarczoną wraz z uchwytem. Wkręcamy delikatnie cztery śrubki mocujące uchwyt. Zakładamy go na krawędź klapy i dokręcamy śruby mocno, ale z wyczuciem. Ich zadaniem jest trzymać uchwyt i naruszyć lakier tak aby zapewnić kontakt elektryczny. Dlatego jak ktoś ma jakieś obawy o korozję - wziąć małą tubkę silikonu i posmarować śrubki po ich wkręceniu, tak aby pokryć ich gwint i lakier klapy. Teraz mocujemy główkę anteny do uchwytu - klucz nr 16. Kluczem nr 10 regulujemy kąt uchwytu. Przykręcamy antenę do główki (tzw. dzwonek) - Sirio którą kupiłem ma zamiast motylka taką fajną śrubkę z dwoma otworami. Trochę to utrudnia złodziejom życie. Pozostaje powlec kabel przez auto, co zawsze jest czynnością mało przyjemną.


Gotową i zamontowaną antenę widać na fotce. Miejsce montażu jest idealne - po dobrym ustawieniu anteny nie wali ona w dach przy otwieraniu bagażnika - z małym zastrzeżeniem - moja Sirio ma niecały metr wysokości i jest dość sztywna. Typowe długie druciaki są bardziej elastyczne i może być z nimi problem - dlatego radzę się dobrze zastanowić przed kupnem. Innego miejsca do wygodnego zamontowania anteny w Clio nie znalazłem. No chyba że ktoś ma ochotę wydać sporo więcej na antenę zintegrowaną i wstawić ją w miejsce tej od radia.


Na zakończenie przypomnę tylko że po zainstalowaniu nowej anteny należy się udać do człowieka dysponującego tzw. SWR-miarką na zestrojenie anteny z radiem. Zaniedbanie tej prostej czynności skutkuje następującymi konsekwencjami:
- siejemy w eterze skrośnymi (zakłócanie innych kanałów)
- nasza transmisja jest zniekształcona, skutkiem brak odpowiedzi innych, bo nikt nic nie rozumie
- w skrajnym przypadku możemy spalić sobie końcówkę mocy w radiu.

A teraz życzę wszystkim mobilkom szerokiej drogi i proszę o nie przeklinanie w eterze, oraz o wzajemną uprzejmość na drodze...

niedziela, 13 września 2009

Wspomnień czar - Lemmingi

Jak wspominałem niedawno - córka moja osobista wygrała Sony PSP w jednym z konkursów. Kupiłem jej NFS i obiecałem Lemmingi. Poczta dostarczyła je trzy dni temu i przypomniały mi się czasy mojego komputerowego "dzieciństwa". Wspomniałem moje piękne Amigi, na których Lemmingi po prostu śmigały. Port tej gry na PSP nie jest zły, gra się całkiem miło, tylko jest to zbyt ładne. Brakuje tych cudnych kilkupixelowych postaci, zasuwających po ekranie. Hmmm, co zrobić aby zagrać w oryginał? A od czego jest internet? ;-)



Od wielu lat dostępny jest emulator Amigi - WinUAE (są też porty na inne systemy). Istniał już w czasach kiedy pecety nie były w stanie w pełni emulować Amigi (zbyt mała moc), ale teraz radzi sobie świetnie. Do działania wymaga zawartości czegoś co pececiarz nazwałby BIOS'em Amigi, a w rzeczywistości była to część systemu operacyjnego - kość o nazwie Kickstart. Generalnie zawartość tego chipa jest nadal chroniona prawem. Tylko posiadacze Amigi mogli w pełni legalnie korzystać z jej emulatora. Na szczęście mam jeszcze Amigę na szafie;-) Oczywiście znalezienie w internecie elektronicznej zawartości kickstartu jest banalne. Najlepiej szukać całego packa - bo było kilka różnych wersji, w zależności od modelu Amigi. Można też znaleźć paczkę z WinUAE, z dodanymi chipami, grami i systemem operacyjnym. Instalacja, wybranie profilu konkretnej Amigi, wskazanie z jakiej dyskietki (w postaci tzw. obrazu dysku) ma się odpalić i już - mamy stację gier;-) Pięknych, grywalnych, wciągających gier. Konfiguracja WinUAE wymaga znajomości systemu Amigi, ale w zestawach są gotowe profile do wgrania, dla osób nie mających pojęcia o tym komputerze. Jeśli będzie zapotrzebowanie społeczne - mogę zrobić tutorial konfiguracji WinUAE...



Dzisiaj postanowiłem opowiedzieć w kilku notkach o grach, które porywały lata temu mą dusze na długie godziny. Na pierwszy ogień zapowiedziane w tytule Lemmingi.


Amiga była pierwszym komputerem który trafił pod strzechy i wyposażony był w specjalizowane chipsety do obróbki obrazu i dźwięku. Dzięki temu okazał się wyśmienitą maszyną do gier, a programiści chętnie nań tworzyli. Lemmingi ukazały się na początku lat 90-tych XXw. Cel gry jest prosty - doprowadzić stworzonka do portalu wyjściowego, pokonując rozmaite przeszkody i pamiętając że nasi podopieczni są dość ograniczeni umysłowo;-) Za pomocą serii różnych umiejętności - wyznaczamy leminga do wykonania konkretnego zadania. Są to np. kopanie pionowo, poziomo, lub ukośnie w dół. Dzięki temu tworzymy drogę dla pozostałych.



I to właściwie wszystko co o grze powiedzieć się da. Cała jej siła kryje się w tej właśnie pozornej prostocie. Jest to bowiem momentami potworna łamigłówka - jak przeprowadzić 10 żywych lemingów do celu, dysponując bardzo ograniczonymi możliwościami, a do tego te głupie zwierzaki rozłażą się gdzie się da? ;-) Gra świetnie uczyła logicznego myślenia i przewidywania wydarzeń. Solidna, dobrze zrobiona i wymagająca główkowania aż parowało z czupryny.



Firma która ją wydała - DMA Design, nie spodziewała się że gra osiągnie taką popularność. Wydano ją na wszystkie ówczesne platformy (Macintosh, IBM PC, Amiga), wyszła też wersja pod Windows, a w 2005 roku na Sony PSP. Pojawiały się rozmaite mutacje gry wydawane przez jej twórców (np. wersja ze św. Mikołajami, czyli lemingi w czerwonych czapeczkach), jak i przez fanów (wersja na systemy linuxowe z pingwinami zamiast lemingów). Podobnie jak inną klasyczną grę z Amigi - Worms, próbowano wydać wersję 3D, ale nie odniosła ona aż takiego sukcesu jak stara, dobra 2D. Do dzisiaj istnieje w necie strona fanów Lemmings Universe, a na niej wszystkie chyba informacje o zielonowłosych stworzonkach;-) Polecam...

piątek, 11 września 2009

MEN - Ministerstwo Ewidentnie Niekompetentne

Poranek. Lubię poranki. Kawa i świeża prasa. Co prawda prasa jest bezwonna (czyt. nie czuć zapachu papieru i farby drukarskiej) i za szybką LCD, ale jednak jest to gazeta. Siadam, delektuję się kawą i czytam co tam się w dalekich krainach wydarzyło. A potem co w kraju ciekawego - czy premier zdrów? Czy prezydent znowu nie tupnął nóżką? A może parlament się rozwiązał i posłowie wzięli się do uczciwej roboty?

Dzisiaj jednak krew mnie zalała... Wszystko przez cholerne podręczniki szkolne. Oto bowiem kochane przeze mnie ministerstwo nieróbstwa za pieniądze podatników, ogłosiło że jednak nie muszą być nowe podręczniki. NIE MUSZĄ!!! Dwa dni temu musiały, teraz już nie. Oszukano tych którzy kupili nowe podręczniki i tych którzy nie sprzedali starych, a mogli odzyskać trochę pieniędzy. Ktoś za to powinien odpowiedzieć. I to tak żeby zabolało. Powinien się cieszyć że to Polska a nie Chiny...

Mamy dwie specagencje - takie polskie efbiaje - ABW i CBA - czy aby nie powinny one sprawdzić kto się upasł na tym torcie? Czy się tortem nie podzielił z osobą władną wydać pewne decyzje? Na razie poseł SLD obiecał że zapyta w Sejmie kto za tym stoi, czyli standardowo sprawa się rozmyje.

Mam paragony za podręczniki. Na nich są daty zakupu i kwoty jakie wydałem. Zaczynam pisać pisemko do MEN o zwrot tych pieniędzy. Mam lepsze pomysły jak je wykorzystać. Urzędnicze łapska niech się od nich odsuną...

czwartek, 10 września 2009

Zakup używanego auta...

Mam kolegę. Dusza człowiek. Uwielbia kupować auta w Warszawie. To na szczęście niegroźne zboczenie, a przy okazji możemy się spotkać, jako że na co dzień mieszka gdzieś w podwrocławskich lasach... Poprzedni wóz pracowicie wyszukał w internecie, zadzwonił, wszystko ustalił, przyjechał i zawiozłem go na miejsce. Kupił i jeździł czas jakiś. Pojazd jednak wredny był, psuł się i został sprzedany następnemu szczęśliwemu nabywcy.

Kolega zagłębił się więc w otchłani internetu szukając nowej zabawki. Oczywiście znowu wygrzebał coś w stolicy. Wybrał kilkuletniego Range Rovera - więc półeczka wysoka. Umówiliśmy się na spotkanie na Dworcu Centralnym i od tego punktu rozpoczyna się ta dziwna opowieść.

Spod Centralnego wystartowaliśmy na Modlińską 158. Paweł mówi że tam stoi jego cacko - jedziemy więc. Godziny południowe, jest pusto, więc sprawnie docieramy na miejsce. Zaglądamy do komisu - nie ma Rovera. Chodzimy, szukamy - no wcięło skurczybyka. Aaaa!!! (klepnięcie w czaszkę) nie 158 tylko 157 (ech, co za sklerotyk;-) - na szczęście na przeciwko. Stoi wymarzona maszyna i czeka na kupca. Wszystko wygląda w miarę ładnie, silnik pracuje równo, pneumatyka też, ale klima trup (było o tym wiadomo, ale liczyliśmy na częściowe działanie). Chcemy się przejechać i następuje pierwsze zdziwienie. Pan nie da nam się przejechać, a w ogóle z nami też nie pojedzie bo jest sam i musi interesu pilnować. Ale jakby nie musiał to i tak żaden z nas nie poprowadzi auta. Mamy je kupić bez jazdy próbnej wykonanej osobiście, bo pan ma taki zwyczaj. Spytaliśmy pana jak ma więc zamiar coś sprzedać, na co pan filozoficznie stwierdził że setki aut już w życiu kupił i sprzedał i nie będziemy go pouczać. Oczywiście że nie będziemy - zaproponowaliśmy panu żeby nas cmoknął tu i ówdzie i poszliśmy sobie.

Laptop na kolana, szukamy innego Rovera. W stolicy komisów multum, coś się znajdzie. W zakładanym budżecie mieściło się kilka egzemplarzy. Seria telefonów i jedziemy z Modlińskiej na Pułkową. Tam miał być następny, w idealnym stanie, po Niemcu co całe życie na niego oszczędzał, wreszcie kupił, raz do kościoła pojechał i umarł w drodze powrotnej. Czyli standardowa historia auta sprowadzonego do Polski z Niemiec. Zajeżdżamy, wchodzimy do komisu i widzimy coś, co nie wygląda jak cacko. Nie zrażeniu pozorami chcemy auto obejrzeć, więc prosimy komisanta o zaprezentowanie. Okazuje się że poduszka kierowcy jest pusta, komputer wypluwa serię błędów - od rozpoczęcia oględzin minęły 2 minuty, a tu już takie niespodzianki (a cacko miało być). Paweł wypala:
- Powiedział Pan że auto jest w idealnym stanie. Pan mnie oszukał, jest Pan nieuczciwy. Nie mamy już o czym rozmawiać.

Komisant zbaraniał - przecież to normalne ściemniać klientowi. Ale żeby klient mu takie rzeczy w oczy powiedział? A my sobie poszliśmy, niech Pan Komisant poduma nad słowami i ich ładunkiem prawdy...

Kolejna maszyna miała stać u dealera Opla na Rudnickiego, ale jej tam nie było. Następna odpadła po rozmowie telefonicznej. Wreszcie Paweł przypomina sobie że samochód na Modlińskiej (ten pierwszy Rover) omawiany był jeszcze z Wrocławia telefonicznie z kimś bardzo kompetentnym (w sumie dlatego przyjechał go kupić). Dzwoni pod numer z którym wtedy rozmawiał, okazuje się że to właściciel auta. Paweł tłumaczy że komisant potraktował go jak intruza a nie klienta. Właściciel umawia się z nami w tym komisie za pół godziny. Jedziemy z powrotem na Modlińską. I jazda próbna się odbywa bez problemu, z właścicielem auta. Tyle że negocjacje cenowe spełzają na niczym. Właściciel nie chce zrozumieć że sprzedaje auto z pewnym wadami, które trzeba naprawić (nieszczelna klima i parę drobiazgów).

Następny Range stoi w Markach. Jadąc tam, Paweł uruchamia plan B. Zamiast Rovera będzie Suzuki Grand Vitara. Dzwoni pod numer który miał przygotowany jako odwód całkowity. Umawiamy się z właścicielem za godzinę. Jak się okazuje - mieszka 500m. od miejsca gdzie ja mieszkam... Dojeżdżamy do Marek, Range to kawał szrotu, lecimy więc obejrzeć Suzuki. I auto zostaje spokojnie obejrzane, sprawdzone, wszystko jest sprawne, faktura za wymianę płynów eksploatacyjnych 2 tys. km. temu, samochód nie wygląda jakby objechał 10x ziemie dookoła i brał udział w karambolu we mgle na autostradzie. Cena też przyzwoita. No to krótkie negocjacje i zakup. Sprzedawca spokojny, wyluzowany. Sama przyjemność. Wóz dostajemy z apteczką, gaśnicą, trójkątem, dolewką oleju silnikowego, płynem hamulcowym, skrobaczką do szyb i jeszcze piętnastoma innymi rzeczami. Nikt go nie patroszy przed sprzedażą. Normalny człowiek sprzedaje samochód.

Jeszcze szybki wypad do sklepu dla sprawnych umysłowo inaczej. Paweł chciał radio z Bluetooth - wszystkie powyżej 800 zeta. Obok w Norauto wyprzedaż odtwarzaczy - radyjko Sony z BT za 400 zł (identyczne jak moje, które bardzo mu się spodobało ze względu na wbudowany zestaw głośnomówiący Bluetooth). Szybki montaż i Paweł rusza w podróż powrotną. Przed nim 350 km przez Polskę, ciemną, wąską i krętą - bo taka jest krajowa droga do Wrocławia im. III i IV RP...

Podsumowanie - nie powiem nic nowego - większość komisantów to krętacze i oszuści. Auta w komisach to picowane na handel pojazdy, złożone z kilku i odmalowane. Zakup od osoby prywatnej bezpośrednio to najlepszy wybór. O tym wszystkim wiem od lat, sądziłem że może coś się zmieniło. Jednak nic...

A na całkowite zakończenie mała, przezabawna dygresja. Otóż jakieś 11 lat temu pracowałem w firmie która chciała w internecie publikować ogłoszenia motoryzacyjne. Była chyba prekursorem takich stron z ofertami. Wówczas odwiedziłem sporo komisów samochodowych proponując nawiązanie współpracy (pełna elektroniczna wymiana danych, komis dostawał gratis specjalizowany soft do prowadzenia tego biznesu, przez modem wymieniane były 2x dziennie dane o autach na placu itp.) - wówczas odpowiadali:
- Internet? Aaaa, to by nas interesowało. Ile razy w tygodniu wychodzi i w jakich kioskach jest dostępny?
- Panie, kto będzie przez pół kraju po auto do mnie jechał?
- Że co Pan mówisz? Co to jest ten internet?

Dzisiaj - w każdym komisie komputer, internet. Panowie biegli w obsłudze komputera, mniej złota na szyjach i przegubach rąk no i nie dziwią się już że klient z drugiego końca Polski przyjechał po konkretne auto. Nowoczesność w domu i zagrodzie...

wtorek, 8 września 2009

Tańca z książkami ciąg dalszy...

Chodzi oczywista o książki dla nastolatki mojej domowej, do klasy pierwszej gimnazjum. Otóż na wstępie pragnę serdecznie podziękować Ministerstwu Edukacji Narodowej i Panu Ministrowi w szczególności. Podziękowania zacznę od słów - UWAŻAM WAS ZA NIEROBÓW, DARMOZJADÓW I PASOŻYTÓW SPOŁECZNYCH. Mili ci bowiem ludzie od kilku tygodni zapewniają mi rozrywki polegające na polowaniu na książki. Czuję się jak Wielki Łowczy po prostu. Dzisiaj objechałem około 12-14 księgarń!!! Tak fatalnie zorganizowanej dystrybcji podręczników jak żyję nie widziałem. Nie wiem też kto kontroluje nakłady, bo na pewno nie ministerstwo. Gdzie wejdę to słyszę: 
- Czy jest..
- Nie ma
- A czy...
- Nie ma
- A moż...
- Nie ma
 Smolenia z Laskowikiem od razu widzę i słynne "Z tyłu sklepu" Och jakież to było prorocze...

Nowy program  nakazał wymianę wszystkich podręczników, o czym pisałem wcześniej. Skutkiem jest niewystarczająca podaż. Nauczyciele dopiero na początku września określili z czego będą uczyć (nie wszyscy, ale część tak uczyniła). Po Warszawie (w końcu duże miasto) latają z obłędem w oczach rodzice szukając takich wyrafinowanych pozycji jak np. j. niemiecki dla  I klasy gimnazjum - kurs podstawowy. Nie ma go nigdzie. NIGDZIE. Z wyjątkiem pewnej księgarni językowej gdzie udało mi się ten podręcznik dzisiaj kupić za 23 zł. Więcej wydałem na paliwo, o straconym czasie nie wspominając. Mało tego - kurs rozszerzony też jest trudno dostępny, więc pod jedną z księgarń spotkałem "konika" który życzył sobie zań 45 zł. Czy to jest normalne??? Czy ktoś jeszcze widział "konika książkowego" czy tylko ja miałem omamy? "Konik biletowy" pod kinem, to rozumiem, ale skoro powstaje "konik podręcznikowy" to znaczy że coś jest mocno nie tak, bo takie byty rodzą się tylko jak skala problemu jest duża i można zarobić.

 Sprawa jest poważna, zmuszono mnie do zakupu kompletu nowych książek, nie dając żadnej alternatywy. Gdyby to MEN kupował książki dla wszystkich szkół - nie byłby tak prędki do regularnych zmian programów. To że wówczas dzieci nie musiałyby nosić książek w tę i z powrotem w plecakach, to zysk przy okazji. Oczywiście urzędnicy maja dzieci w dupie, bo inaczej nazwać tego nie można. Kolejnym zyskiem byłoby to że druk książek byłby wtedy dużo tańszy (duże zamówienia, wiadomo ile trzeba wydrukować, więc nie tłucze się bez sensu na magazyn, nie płaci za magazynowanie itp.). Można też wprowadzić w całym kraju netbooki, albo dać taką alternatywę - wówczas to ja jako rodzic zainwestowałbym w netbooka dla dziecka, a MEN dałby mi materiały do nauki w postaci elektronicznej.

No ale po co? Niech rodzice wydają kasę, niech gnoje tachają książki, a my sobie będziemy siedzieć i kawkę pić. I coś Wam jeszcze fajnego wymyślimy. A żeby was szlag, urzędasy wszystkie trafił... 

niedziela, 6 września 2009

Idzie skuterowa jesień...

Lato mamy już właściwie z głowy. Cieplej nie będzie. Trzeba przyzwyczaić się do chłodku, a najlepiej odpowiednio zabezpieczyć. I o tym będzie ta notka. Rok temu na polskim rynku pojawiła się firma sprzedająca akcesoria dla jednośladów, jakie wcześniej trzeba było sprowadzać z zagranicy. Są to wszelkiej maści koce ochronne, mufki, rękawice, porcięta i kombinezony przeciwdeszczowe. Rok temu kupiłem u nich tzw. motokoc do swojej maszyny i chcę po rocznym użytkowaniu podzielić się paroma informacjami.


Na powyższym zdjęciu widać motokoc uniwersalny. Przeznaczony do większości modeli. Mocowany jest pod kierownicą i pod skuterem. Jego zaletą jest to że doskonale chroni nogi przed zimnem. Robi to nawet lepiej niż koc dedykowany do danego modelu, ze względu na to że przylega wprost do kierowcy. Koc dedykowany tworzy zaś coś w rodzaju tunelu i wiatr trochę pod nim hula.


Widać że koc dedykowany mocowany jest do czoła skutera. Zaletą jest wygodniejsza "obsługa" wsiadania i zsiadania niz w modelu uniwersalnym. Koce zrobione są z solidnej tkaniny, odpornej na wiatr i wodę, świetnie chronią przed zimnem i deszczem, mają wewnątrz ocieplenie (na lato można je wypiąć), można dokupić maty elektryczne - to już dla twardzieli chcących jeździć zimą;-) Obydwa koce mają też część chroniącą brzuch jeźdźca.

Jak napisałem koca używam od roku. Nie zdejmuję go ze skutera wcale. Na lato wypiąłem podpinkę i wyjąłem listwy usztywniające, aby móc złożyć go na czole skutera. W razie deszczu po prostu go rozkładam i jadę suchy. Kiedy robi się zimno (jesień) nie składam go wcale - zostawiam go na skuterze tak, aby chronił siedzenie przed np. deszczem. Po niemal roku koc wygląda jak w dniu kupna. Pomijając lekkie spłowienie jednej naszywki od słońca. Skuter stoi pod chmurką, deszcze i wichry go smagają bezlitośnie.

Jak wygląda złożony koc na lato - widać na kolejnym zdjęciu:


Koc warto kupić, zwłaszcza jeśli cenimy sobie bezgłośne zginanie kolan na starość;-) Patrząc na pizzamanów na ich maszynach, mknących z gołymi rękami, w dżinsach, kasku bez szyby, przy pięciu stopniach celsjusza - sam zaczynam marznąć trzy razy szybciej. Cena koca - ponad 200 zł. Warto? Tak, zdecydowanie. Komfort cieplny jest bardzo ważny.

Jeżeli ktoś boi się jazdy z kocem - można kupić specjalne spodnie, zakładane na zwykłe. Zapina się je po bokach, doskonale izolują i chronią przed wodą i zimnem. Są tańsze niż motokoc. Trochę bardziej upierdliwe w używaniu (ciągłe zakładanie i zdejmowanie), ale spełniają swoją rolę.

Co jeszcze przyda się na paskudne dni? Na drugiej fotce widać że na twarzy mam coś dziwnego;-) To specjalna neoprenowa maska, osłaniająca twarz i szyję. Zapina się ją z tyłu, na rzepa. Jest rewelacyjna i stosunkowo niedroga (kilkadziesiąt złotych). Dzięki absolutnej nieprzewiewności doskonale ochrania wrażliwe ciałko;-) Szczególnie ważna jest maska jeżeli używamy kasku otwartego. Kupując - nie mylić maski neoprenowej z kominiarką np. bawełnianą.

O detalach jak dobra kurtka, rękawice i/lub mufki wspominał nie będę. To "oczywista oczywistość". Akcesoria o których napisałem można kupić pod tym adresem - www.motokoce.pl - warto skorzystać z kocoszukacza;-)

sobota, 5 września 2009

Pewien konkurs i jego nagroda

Dzieciaki lubią różne rzeczy. Słuchaja muzyki, której taki wapniak jak ja nie znosi, oglądają strony w necie na które nawet pijany bym nie zajrzał. Moja córka nie odstaje od reszty i zwiedza pudelki, plotki i kotki peel. Eksplorując kotka odkryła że zbliża się zorganizowane przez ten portal, oraz Electronics Arts i Sony - Simowisko, czyli spotkanie miłosników Sims. Zasadniczo wszystkich wersji, ale z racji marketingowych - najmilej widziani są Ci co kupili "trójkę". Impreza odbyć miała się w sobotni poranek i potomstwo zarządziło wycieczkę, bo w Sims rąbie ile wlezie. Cóż było robić - naładowałem urządzenia elektroniczne, żeby się nie nudzić na miejscu i pojechalim...


Generalnie zielono było dość mocno, grała muzyka i sporo "młodzieży" się kręciło. Co pół godziny odbywał się konkurs jakowyś na scenie lub w jej okolicach. Zapowiedziałem córce że nie wyobrażam sobie że będzie się snuła bezproduktywnie między ludźmi - ma wziąć udział i coś wygrać, aby imprezka owocna była. Dziecko mam szkolone i posłuszne nadzwyczajnie - zaatakowało konkurs wiedzy o kotku. Wycięło bez litości konkurencję, obnażając brutalnie ichnią lichość umysłową (no jedną godną konkurentkę miała). Zdobyła nagrodę główną - PSP Slim. Dla niekumatych - małego Sony Plej Stejszyn. Takie ręczne dupełko z grami.W sklepie jak sprawdziłem - 750 dukatów brzęczącą monetą położyć trzeba.


No i nie miała baba kłopotu;-) Po powrocie do domu rozpakowujemy pudełeczko z nagrodą i co widzimy? Kartę gwarancyjną;-) A co w tym śmiesznego? Ano to że nosi ona datę - konkretnie gwarancja odpalona została w 2006 roku. Czyli Agora wyciągnęła tą nagrodę ze swojego pojemnego magazynu nagród wszelakich. Dobrze że używana nie była, opakowanie wyglądało na fabryczne. Spodziewałbym się po takiej firmie trochę poważniejszego podejścia.

Fotka może nie najlepszej jakości, ale co trzeba to widać.  


Nic to, damy rade. Jakieś 84 zyla wydałem na NFS Undercover. I tak sobie gramy z córką na zmianę;-) Ale sprawdziłem w necie - już wiem że jako następną kupię jej Lemmingi - grę z mojego "dzieciństwa" ;-)

piątek, 4 września 2009

Nawigacja w Renault Safrane

Dzisiaj wreszcie przewalczyłem zmianę języka w nawigacji fabrycznej w Renault Safrane. Opis pasuje do każdej nawigacji Renault, produkowanej przez Philips Carminat tzw. NAV4. Chcę w tym miejscu podziękować koledze PiasQ z grupy Renaulta, za wsparcie i konsultacje.

Najpierw ostrzeżenia:
1. Jeżeli jesteś człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym, poproś kogoś flegmatycznego o pomoc. Poważnie.
2. Wszystko robisz na własną odpowiedzialność
3. Pamiętaj że zbyt pośpieszne działania mogą nieodwracalnie uszkodzić czytnik - jest on bardzo czuły na błędy.

Co potrzebne?
Komputer z nagrywarką, dostęp do internetu, program ImgBurn, czysta płyta Verbatim CD-R.

Najpierw pobieramy obraz płyty z tego miejsca.

Jest to obraz z którego instalowałem u siebie język angielski. Jeżeli link wygasł - szukaj w google wg hasła: "cd langue nav4 rapidshare abrakadabr"

Za pomocą programu ImgBurn wypal pobrane ISO na płytę CDR z jak najmniejszą prędkością!!!  Płyta po wypaleniu jest nieczytelna dla Windows, więc się tym nie przejmuj. Płytkę zabierz ze sobą do samochodu. Włącz zapłon i czekaj aż uruchomi się nawigacja. Wejdź do ustawień - w zależności od języka zwać to się będzie np. Reglages, Settings, nie wiem jak po niemiecku;-)
W ustawieniach jest tzw. info o systemie. Zajrzyj tam. Poniżej kolejne screeny z wersji francuskiej:





  Interesujące jest trzecie pole od góry. Na screenie nazywa się to SW Number (angielski), SW Nummer (niemiecki), Ind. logiciel (francuski). Jak widać powyżej - jest to wersja 2.5 czyli 0250. Płyta którą pobrałeś - to właśnie wersja 2.5. Jeżeli Twoja nawigacja jest w wersji 0250 - pomijasz to co poniżej i przechodzisz od razu do zmiany języka. Jeżeli numerek masz niższy niż 0250 - nie próbuj wgrywać języka. U mnie pierwotnie była wersja 0110, czyli 1.10 - bez problemu daje się ją updejtować od razu do 0250.

Poniższe procedury wykonujesz powoli, bez naciskania przycisków jak popadnie i NIE WOLNO WYŁĄCZYĆ ZAPŁONU!!!

1. Upgrade firmware
- włącz zapłon
- poczekaj aż uruchomi się nawigacja
- wysuń płytę z czytnika navi (jeżeli jakaś tam jest) i włóż przygotowaną płytę językową
- siedź spokojnie, czekaj, nic nie naciskaj
- ekran zgaśnie po około minucie
- siedź dalej spokojnie
- ekran się odpali i  pojawi się informacja o wersji softu i wykonywanym upgrade - jeżeli pojawi się prośba o wyrażenie zgody - naciśnij raz pokrętło



- siedź spokojnie i obserwuj pasek postępu
- kiedy dojdzie do końca - z czytnika wysunie się płyta - wyjmij ją z czytnika!



- nawigacja się zrestartuje
- siedź spokojnie
- czekaj aż ponownie się uruchomi i sprawdź jaką masz teraz wersje softu
- włóż płytę z mapami i sprawdź działanie
- jeśli wszystko jest ok - można wyłączyć zapłon

2. Zmiana języka
- włącz zapłon
- poczekaj aż uruchomi się nawigacja
- wejdź do ustawień i wybierz opcję Lingua/Langue/Language/Idioma (w zależności od języka)
- zobaczysz dwie informacje o zaprogramowanych językach, a pod nimi opcje zmiany na inny


- wybierz opcję zmiany
- system poprosi o włożenie płyty językowej


- włóż tą samą płytę z której robieś upgrade
- naciśnij ok



- po chwili system wyświetli dwa wgrane języki, wybierz ten którego chcesz się pozbyć i zatwierdź wybór pokrętłem


- zostaniesz zapytany o to jaki język sobie życzysz - wybierz i zatwierdź pokrętłem

 
- zobaczysz że wybrany język zastąpił poprzedni, a przycisk Load stał się aktywny, podświetl go i naciśnij pokrętło
- system przez chwilę będzie jakby wisiał, potem sie wyłączy
- siedź spokojnie
- pojawi się pasek postępu i info o aktualizacji


- siedź spokojnie
- jak skończy - wypluje płytę - zabierz ją z czytnika


- naciśnij pokrętło, aby potwierdzić zabranie płyty
- system się zrestartuje
- siedź spokojnie
- po restarcie konieczne może być ponowne wejście do ustawień i wybranie języka który wgrałeś
- włóż płytę z mapami i sprawdź działanie
- możesz wyłączyć zapłon.

Info dla nerwusów - trzeba naprawdę spokojnie i bez pospiechu zrobić to tak jak napisałem. Jeżeli z jakiegoś powodu nie zabierzesz płyty językowej z napędu - system może zacząć się restartować - nie wolno wówczas nic robić. Spokojnie czekać - system zrobi co ma zrobić, jak oprogramowanie jest aktualne, to nic nie zrobi.

Po zakończeniu czynności - możesz zrobic jazdę próbną;-)) Jak ktoś ma pytania - pisać w komentarzach, odpowiem w miarę czasu;-) Powodzenia...

Szkolna nowoczesność

W ramach nauki języka polskiego są do przeczytania rozmaite lektury. Zazwyczaj na początku roku podawane są tytuły, a dziatwa stara się owe lektury z bilbioteki szkolnej lub innej pozyskać. Jak pamiętam ze swoich szkolnych lat - z różnym skutkiem, bo zazwyczaj jest za mało egzemplarzy. A na lekcję książkę mieć trzeba i nauczyciela nie obchodzi że w bibliotece nie ma.

Córka wróciła ze szkoły juz pierwszego dnia z listą lektur. Jak klasyczny miłośnik cyfrowych nośników - sprawdziłem co z listy jest w necie w postaci ebooków. Zasadniczo wszystko, a autorzy byli tak mili że nie żyją już wystarczająco długo, więc można legalnie ich dzieła czytac elektronicznie. Zawołałem potomstwo, które to wychowuje się na cyfrowych nośnikach;-)  Poinstruowałem gdzie lektury leżą. Latorośl wie że musi odpalić swojego kompa, podłączyć się do domowego serwera, zassać konkretny plik, przetworzyć na format PRC i załadować do swojego Palma Tungstena. Potem tylko poinstruowałem ją jak się robi bookmarki w MobiReaderze (żeby mogła cytaty oznaczać i  łatwo wyszukiwać).

I wszystko byłoby kul, gdyby nie moja żona:
- A co będzie jak nauczycielka powie że nie może być elektronicznie?
No tak, kobieca logika... Ale problem rozwiązał się szybko - dziecko poszło do pani od polskiego, objaśniło że ma ojca informatyka, pani pokiwała ze współczuciem głową i powiedziała że nie widzi problemu - może mieć lektury na Palmie;-)

I tak oto nowoczesność w szkolnictwie stała się faktem. Aż żałuję że nie chodzę sam do gimnazjum...

czwartek, 3 września 2009

Skutki sklerozy

Staram się zawsze tankować skuter co 200 km. Czyli jak na liczniku zbliża się np. 4000 km - tankujemy. Oczywiście +/- powiedzmy 10 km. I to się sprawdza, choć zdarzyło mi się pchać maszynę do stacji ze dwa razy - jak zapomniałem o tankowaniu;-) Niczego mnie to jednak nie nauczyło...

Ostatnio tuż przed 4200km na liczniku zaczęła mi mrugać kontrolka rezerwy - niestety nie mam wskaźnika poziomu paliwa. Kontrolka jest dziwna bo czasem mruga, a czasem nie i dlatego profilaktycznie leję co 200km do pełna. Od skutera za niecałe 5 tys. zł nie wymagam cudów, więc jakoś to znoszę;-) Wracając do tematu - zaczęła mrugać, wystraszyłem się że braknie i zatankowałem nieco przed 4200 km. Potem jeździłem aż do 4400 km, kiedy to zanotowałem sobie w pamięci że trzeba zatankować. Podjechałem pod dom, zgasiłem maszynę i z tydzień z niej nie korzystałem.

Dzisiaj wychodzę i nie odpala. Myślę sobie - przecież pamiętam jak tankowałem, było tuż przed pełną parzystą liczbą - nie mogłem sobie przypomnieć czy tankowałem ostatnio przed 4200 czy już po 4400km. Otwieram zbiornik i mysle - jeśli wlałem przy 4400, a mam na liczniku 4413 to powinienem widzieć paliwo. A jest sucho.

Zakończenie, aby nie przeciągać. Trzydziesto-niemal-ośmio letni mózg nie pracuje tak doskonale jak 20 lat temu. Otóż nie zatankowałem tego cholernego skutera, tylko podjechałem nim pod dom i zostawiłem. Wyobraźnia podpowiadała prawdziwe obrazy z ostatniego tankowania, ale falszywie je lokowała w czasie. Dzisiaj musiałem wsiąść do auta, podjechać na stację benzynową, kupić kanister 5l i go napełnić. Potem wlać jego zawartość do baku - zapalił od strzału.

Po tym fakcie podjąłem zobowiązanie na cześć naszej jedynie słusznej partii... ooops, nie te czasy, ale i tak bedę zawsze miał litr benzynki pod siedzeniem na wszelki wypadek. W butelce po mineralnej;-)

wtorek, 1 września 2009

Witaj szkoło...

No to zacząłem gimnazjum;-) Wraz z córką oczywiście. Pamiętam doskonale swoje lata szkolne i bardzo uważnie obserwuję współczesność szkolnictwa. Porównuję, przykładam miarę, analizuję. Ciekawi mnie proces nasączania wiedzą młodych umysłów. Fascynują pewne szkolne obrzędy i ich niezmienność. Trwałość...

Tradycyjnie miałem młodą odprowadzić na rozpoczęcie roku. W podstawówce była to norma bowiem zawsze robiłem jej fotkę pod tablicą z nazwą szkoły. Tym razem też miałem taki zamiar, mimo że prostestowała bo obciach. Uwzględniłem to w planach, czyli byłem gotów opcjonalnie odpuścić zdjęcie. Okazało się że tablica z nazwą gimnazjum wisi wysoko i nad solidnymi krzaczorami - nie ma szans na sensowne zdjęcie. No to się młodej udało. Ale w zamian zdecydowałem się uczestniczyć w rozpoczęciu roku - przeważnie odpuszczałem bo nuda;-)

Oczywiście standardzik - baczność, sztandar Gimnazjum nr 18 wprowadzić, do hymnu, spocznij. Potem mnie zaskoczyli - prowadzący pan mówił bardzo składnie, ładnie, pięknym głosem, w doskonale nagłośnionej sali miło było go słuchać - szacunek. Następnie pani Dyrektor powiedziała sporo słów do uczniów i rodziców - troszkę przynudzała, ale akceptowalnie. Ostatnia głos zabrała sympatyczna starsza pani - żołnierz AK. Opowiedziała dziateczkom o nieco innym 1 września i  28 dniach późniejszych. Zrobiła to tak, że cos ściskało za gardło. Młodzież siedziała w milczeniu i słuchała - rzadki widok. Po niej tradycyjny program artystyczny starszych klas. I tu kolejne zaskoczenie - bardzo pięknie i profesjonalnie przygotowany tzw. montaż słowno-muzyczny. Brawo dla młodych odtwórców i ich opiekunów.

Na deser oczywiście baczność, sztandar out, spocznij i do klas...  W klasie zobaczyłem serię uroczych scenek - znaków naszych czasów. Po pierwsze nie spisywano z tablicy planu lekcji - każdy dostał wydruk. Nie notowano nazwisk nauczycieli itp. informacji - każdy dostał wydruk. Nie zapoznawano się z regulaminem czy innymi przepisami - każdy dostał wydruk. Każdy dostał też login i hasło do systemu dziennika elektronicznego. Rodzic ma swój, dziecko swój. Różnice są oczywiście w funkcjonalności tego systemu. Jak wróciłem do domu to oczywiście zaraz zacząłem eksplorować i mile jestem zaskoczony. Mogę napisać do dowolnego nauczyciela, on do mnie. Mam podgląd na listę obecności dziecka, jego oceny, mogę ustawić sobie powiadomienia sms (opcja płatna) - nowoczesność w domu i zagrodzie.

I pomysleć że kilka dni temu obchodziliśmy 19 rocznicę uruchomienia pierwszego serwera www i strony internetowej.