Poszukaj w Google...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Za co ten abonament?

Państwo nasze chce koniecznie dostać kasę z abonamentu RTV. Wymyślają cuda na kiju, zamiast wreszcie raz porządnie ten burdel ogarnąć i jedną sensowną ustawą posprzątać. Ostatnio analizowałem zasadność płacenia abonamentu w przypadku korzystania z kablówki i zagłębiłem się w zawiłości prawniczych pism spłodzonych przez KRRiTV. Mamy takie bowiem pisemko. W nim zaś stoi fragment:

"Odbiornikiem radiofonicznym albo telewizyjnym jest urządzenie techniczne dostosowane do
odbioru programu. Charakteru odbiornika nie mają: magnetofon, magnetowid i odtwarzacz
CD lub DVD, pozwalające na odtworzenie nagranej wcześniej audycji lub filmu, a także
telewizor nie podłączony trwale ani czasowo do żadnej instalacji umożliwiającej odbiór
programu, pełniący rolę monitora lub wykorzystywany wyłącznie do celów produkcyjnych"

Teraz przykład - klasyczny dla przeciętnego osiedla mieszkaniowego. W przykładowym mieszkaniu stoi sobie TV, model kilkuletni, bez dekodera MPEG-4, oraz dekoder kablówki cyfrowej, bo to XXI wiek i trzeba mieć w domu FullHD. Do dekodera wpięta jest instalacja antenowa operatora kablówki. Sam dekoder ma dysk twardy do nagrywania programów, jednakże samodzielnie telewizorem nie jest, bo brakuje mu ekranu. Zatem kabelkiem HDMI podłączony jest do naszego paroletniego TV, który to staje się w tym momencie monitorem. Zgodnie z zacytowanym powyżej fragmentem - nie jest więc telewizorem, bowiem nie podłączono do niego bezpośrednio instalacji antenowej, nie jest więc gotów do natychmiastowego odbioru sygnału telewizyjnego. Mówi o tym ten fragment pisemka KRRiTV:

"Opłaty abonamentowe pobierane są za używanie odbiorników radiofonicznych
i telewizyjnych. Przyjęto domniemanie, że osoba, która posiada odbiornik radiofoniczny lub
telewizyjny w stanie umożliwiającym natychmiastowy odbiór programu, używa tego
odbiornika. Z obowiązku wnoszenia opłat za używanie odbiorników nie zwalnia opłacanie
rachunków za korzystanie z telewizji kablowej czy z satelitarnych platform cyfrowych."

Nasz odbiornik nie jest w stanie natychmiast odebrać programu, bo jeśli dekodera nie włączymy (albo się popsuje) to nie mamy telewizji. Ostatnie zdanie nieco gmatwa temat, ale to taka sprytna zasłona dymna. Czym bowiem różni się TV podłączony kablem HDMI do komputera z kartą telewizyjną, od TV podłączonego tym samym kablem do dekodera kablówki z twardym dyskiem? NICZYM - w obu przypadkach jest monitorem. 



Aby jednak stało się całkiem śmiesznie - wkrótce miliony Polaków zostaną automatycznie zwolnione z opłacania abonamentu. Bez żadnej ustawy, bez wypełniania papierków itp. W momencie wyłączenia naziemnych nadajników telewizji analogowej - wszystkie telewizory bez wbudowanego dekodera MPEG-4 staną się monitorami, do których będzie trzeba podłączyć osobny dekoder. Zniknie "gotowość do natychmiastowego odbioru programu". I co wtedy rząd, poczta i telewizja zrobią? Co na to KRRiTV? 

Na zakończenie dzisiejszej notki - dla własnego świętego spokoju sugeruję użycie pistoletu do gorącego klejenia - wstrzykujemy ów klej w analogowe złącze antenowe naszego telewizora. Ono i tak w przypadku kablówki nie jest używane, a nikt nam wtedy na pewno nie zarzuci że sprzęt jest gotów do natychmiastowego odbioru programu.

Czy mam rację? Sądzę że tak, ale ponieważ w Polsce prawo interpretują urzędnicy jak im wygodnie w danej chwili - sami musicie rozważyć czy to co napisałem ma sens i czy z tego da się skorzystać. Powodzenia.

wtorek, 16 października 2012

Radio umarło...

...niech żyje radio. Od dobrych czterech lat używałem w sypialni radia internetowego Revo iBlik i byłem z niego bardzo zadowolony. Opisywałem je zresztą tutaj: http://biegala.blogspot.com/2009/08/reklama-w-radiu.html, przy okazji notki o reklamie radiowej i durnych dżinglach. Radio moje od pewnego czasu miało brzydki zwyczaj niełączenia się po WiFi. Co ciekawe - po kablu UTP również. Zachowywało się tak jakby miało problem z pobraniem adresu IP z serwera DHCP - skutkiem była niekończąca się pętla restartów. Poza tą przypadłością - działa w nim zwykłe radio, odtwarzanie muzyki z iPhone i co tam jeszcze ma. 

Zasmucony tą przypadłością - zdecydowałem o kupnie nowego radia. Zacząłem przeglądać oferty w necie i złapałem się za głowę z wrażenia. Przez cztery lata nic się nie zmieniło, poza może nieco większym wyborem. Nadal jednak radio internetowe w postaci osobnego pudełka to jest jakiś komiczny luksus! Najtańsze sensowne radio to około 300 zł. Jak na coś co zawiera w środku małą płytkę z dwoma chipami i obudowę z jednym głośniczkiem - to zdecydowanie za drogo. Policzmy bowiem sami - pendrive WiFi ze stosownym chipsetem umożliwiającym pracę w sieci bezprzewodowej to jakieś 25 zł w detalu. Czyli w chińskim hurcie może z dolara jest wart. Do tego jakiś procesorek który przetworzy strumień w dźwięk i głośnik za 10 centów. W sumie fizyczne koszty produkcji "radia internetowego" to jakieś 50 zł po maksie. Szczególnie jak się im przyjrzymy fizycznie z bliska - wyglądają jak radiobudziki po 30 zł w Media Markcie. 

iBlik z lewej i nowy Scansonic z prawej

Owszem, trafiają się perełki designerskie. Owszem, robi takie coś Onkyo. I winszuje sobie po 3 tys. zł. Wkurzyłem się, bo za coś naprawdę prostego trzeba zapłacić kosmiczną cenę w stosunku do realnej wartości. Postanowiłem że kupię coś taniego, byle grało. Wybór padł na Scansonic I-100 Wifi za 400 zł. Niestety te tańsze były tak szpetne że pękały mi oczy. Scansonic zaś wygląda dość ładnie i ma jedną, arcyważną cechę - nie ma wcale radia FM! To dla mnie doskonała wiadomość, bowiem stary iBlik był ostatnim radiem w domu za który musiałem opłacać abonament. Teraz jestem wolny - nie mam telewizora i radia.  

Tylna część obudowy obu urządzeń

Scansonic I-100 jest debilnie wręcz prosty. To niemal tylko i wyłącznie radio internetowe. Działa tylko po WiFi i wymaga podłączenia zewnętrznych głośników, lub wzmacniacza. Nadaje się świetnie do zestawów wieżowych, jako uzupełnienie możliwych źródeł dźwięku. Czytelny, czterowierszowy wyświetlacz w zupełności wystarcza do prezentacji słuchanej stacji. Ma pilota, którym sterujemy wszystkimi elementami urządzenia. Całość programowania stacji radiowych przeprowadza się na specjalnej stronie internetowej. I to tyle - po prostu gra. Dla bardziej wymagających - obsługuje upnp. W ramach testów uruchomiłem takowy w Windows Media Player 11 na Windows XP. Działa bez zarzutu i serwuje muzykę do Scansonica bez jakichkolwiek oporów. Z dodatkowych opcji mamy zegar z budzikiem, oraz funkcję sleep - dla mnie obie nieprzydatne bo to radio gra non stop w sypialni;-) Jest też funkcja prezentująca pogodę za oknem, oraz kursy akcji, ale niestety z racji ciągłej pracy bezużyteczna, bowiem jest wyświetlana w trybie standby,

Dla estetów ważna informacja - Scansonic I-100 ma front ze szczotkowanego, anodowanego na czarno aluminium. Wygląda naprawdę ładnie i działa bez zarzutu. Radio fizycznie jest bardzo małe, wręcz nieadekwatne wielkością do ceny. Pilot wymaga dość mocnego wciskania przycisków.

I to tyle, bo co więcej można napisać o prostym urządzeniu? ;-)

środa, 12 września 2012

Apart - a jednak się dało

Mój poprzedni wpis z 6.09.2012 wysłałem do Apartu poprzez fanpage na Facebooku. Nie wiem co działo się w firmie i czy trafiłem na tablicę "tych klientów nie obsługujemy", ale następnego dnia zadzwoniła do mnie o 9:36 miła Pani i poinformowała że było mnóstwo trudności z moim szkiełkiem. Pomijając mrożące krew w żyłach szczegóły - obiecała że otrzymam naprawiony zegarek w przyszłym tygodniu. Do tego w ramach rekompensaty za trudności - za darmo. Przyznam że mnie ta propozycja zaskoczyła. Tym niemniej postanowiłem zaczekać do samego końca z oceną. 

Dzisiaj nadszedł ten dzień. Telefon zadzwonił i kolejna Pani powiedziała że zegarek czeka w salonie na odbiór. Pojechałem, odebrałem, podpisałem i podziękowałem. 

Pozostało jeszcze podziękować samemu Apartowi za styl załatwienia tej sprawy - to miłe że potrafili przyznać się do błędu i zaproponować sensowną rekompensatę. Nie chowali głowy w piasek, nie udawali że deszcz pada. Szkoda tylko że musiałem wytoczyć ciężką artylerię w postaci zjadliwej notki i szturmować twierdzę wizytami osobistymi, mailem i facbookiem. Dziękuję serdecznie za rozwiązanie mojego problemu i mam nadzieję że jako firma Apart będzie się rozwijał. Na początek proponuję wdrożenie jakiegoś zgrabnego systemu CRM, tak aby każdy mail dostawał w ciągu góra 5 minut chociażby zdawkową automatyczną odpowiedź że został przyjęty i taka to a taka osoba będzie na niego odpowiadać. No i odpowiedzieć w ciągu max. 24 godzin. W internecie czas płynie kilka razy szybciej niż na zewnątrz. Do tego sensowny system obiegu informacji i załatwiania reklamacji i napraw, tak aby było to błyskawiczne i sprawne. 

I na zakończenie - kupiłem w Aparcie kolejny zegarek. Chyba jednak ich lubię...

czwartek, 6 września 2012

Apart ...jego mać...

Jako mały komuszek, albo raczej komunista - dostałem kiedyś zegarek naręczny od mego chrzestnego (pozdrawiam w tym miejscu). Radziecki Poljot, 21 rubinów - cacko. Zaginął niestety w mrokach historii. Potem nosiłem jakiś inny czasomierz naręczny. Nastanie czasu komórek spowodowało że zrezygnowałem z zegarka na rzecz telefonu, na którego ekranie zawsze widniała godzina. Jednak ze dwa lata temu postanowiłem powrócić do noszenia ręcznego zegarka analogowego, jakoś bowiem cyfrowe zegarki mnie irytowały. Spowodowała to fajna wyprzedaż w Aparcie, gdzie za 187 zł kupiłem zegarek wart ponad 900 zł - produkcji Jacques Lemans. Firma może taka sobie (taka tam marka marketingowa), ale zegarek był ładny - zaspakajał moje wyuzdane gusta. Koperta z tytanu, bransoleta z nierdzewki. No i cena jak widać zacna. 

Maszyna służyła mi bez zarzutu przez dwa lata, ale na jednej ze strzelanek dostała kulką 6mm w szkiełko szafirowe, z bliska. Ono tego nie zniosło i malowniczo "eksplodowało". Początkowo planowałem kupno nowego zegarka, ale me hrabiowskie spojrzenie na design powodowało że podobały mi się wyłącznie cacka od 2 tysięcy złotych w górę. Dlatego zdecydowałem się na naprawę (wymianę szkła) w salonie Apart, bo w takowym ten zegarek nabyłem. Warszawski sklep na Dworcu Wileńskim przyjął zegarek do naprawy informując mnie o 30 dniowym terminie naprawy. Z bólem serca przełknąłem ten czas (no ile może trwać wymiana szkła???). 

Po około 35 dniach będąc przy okazji w owym Centrum Handlowym, zajrzałem do salonu Apartu z pytaniem - gdzie jest mój sikor? Pani powiedziała że nie zdarza się zasadniczo żeby w ciagu 30 dni cokolwiek naprawili. I że sprawdzą i zadzwonią. Następnego dnia o 8 rano jakiś miś z Apartu zadzwonił do mnie (tak, o 8 zazwyczaj jeszcze śpię) z infem że czekają na części. Cudownie, nie ma to jak niepotrzebna informacja z rana...

Potem zapadła taka niezręczna cisza. Minęło 65 dni. Napisałem maila do Apartu z pytaniem - gdzie kurwa jest mój zegarek??? W końcu przesyłka z Hong-Kongu idzie max 5 dni do Polski. Skąd zatem importują mineralne szkiełko to tego zegarka? Księżyc? Mars? Nie raczyli przez dwa dni odpowiedzieć. 

Procedury serwisowe do bani, procedury kontaktu z klientem takoż. Jakim cudem w ogóle Apart zarabia na swe istnienie? Drogi Aparcie - nic więcej u Was nie kupię. Na złość i dla zasady. A akurat odłożyłem sobie trochę drobnych na fajniejszy zegarek i kupię go u konkurencji. Parafrazując Józefa Piłsudskiego - "Wam kury szczać prowadzać a nie klientów obsługiwać".

wtorek, 4 września 2012

Wybór słuchawki bluetooth

Od dobrych 8 lat używam słuchawki do telefonu, pracującej w oparciu o bluetooth (BT). Pierwsza była słuchawka Ericssona, dość duża, ale wygodna - symbol to chyba HBH-300. Późniejszych modeli nie zliczę - trochę tego było przez te parę lat. Słuchawki używałem zazwyczaj wsiadając do samochodu, ale w momencie kiedy zacząłem używać smartfona - słuchawka przyrosła mi do ucha na stałe. Zakładam rano, zdejmuję wieczorem. Inaczej już nie umiem. Kiedy akurat tak się złoży że muszę wziąć telefon do ręki i przytknąć do ucha - bardzo mnie to irytuje i przeszkadza. Jako doświadczony user - postanowiłem pomóc poszukującym.

Jak dobrać najlepszą słuchawkę dla siebie? Jest to bardzo czasochłonny i upierdliwy proces. Po pierwsze należy zapamiętać że idealna słuchawka nie istnieje. Zawsze będzie to jakiś kompromis. Po drugie - cena nie jest żadnym wyznacznikiem jakości ani wygody. Po trzecie - zazwyczaj nie dadzą nam przymierzyć słuchawki (nieliczne sklepy mają atrapy do tego celu).

Zatem na początek - co powinna mieć absolutnie idealna słuchawka?

  • wygodny pałąk z drutu pokrytego gumą
  • głośniczek w postaci tulejki, na którą nakładany jest silikonowy pierścień, którego średnicę sami dobieramy
  • jak najmniej przycisków
  • powinna być lekka
  • dobrą baterię
  • obsługa minimum dwóch urządzeń
  • automatyczne wyłączanie
  • system A2DP
  • system syntezy mowy
  • system redukcji szumów wpadających do słuchawki (z mikrofonu)
  • dioda sygnalizacyjna powinna być od wewnętrznej strony
  • nie powinna rzucać się w oczy
A teraz po kolei - dlaczego pałąk z drutu? Bo można go wygodnie dogiąć do naszej małżowiny usznej. Poza tym nie pęknie w razie szarpnięcia, czy zaczepienia o coś. Plastikowe pałąki zauszne są niewygodne a takie jak na fotce - łatwo zniszczyć, a nie da się dokupić. Trzeba nową słuchawkę nabyć. Taki idiotyzm serwowany przez producentów.

Pałąk jest zatrzaskiwany na tulei głośniczka - szybko pęka... Samsung HM1200

Słuchawka na zdjęciu ma to co w punkcie drugim podkreśliłem - czyli głośniczek jest tulejką z gumową uszczelką. Jednak w tym modelu nie ma możliwości zmiany średnicy uszczelki. Takiej słuchawki nie da się nosić cały dzień - ucho zacznie boleć jeśli średnica jest za duża, a jeśli za mała - słuchawka będzie latać. 
Znacznie lepsze rozwiązanie mamy w przykładowym modelu Nokii BH-217:

Biały element to właśnie wykonana z miękkiego silikonu gumka, w zestawie ze słuchawką jest ich zazwyczaj nawet sześć sztuk o różnej średnicy. Zaletą tego systemu jest możliwość wsuwania słuchawki głębiej w ucho kiedy rozpoczynamy rozmowę, a po jej zakończeniu - słuchawkę wysuwamy i wisi ona na pałąku. Całkiem ciekawe rozwiązanie stosuje natomiast firma Plantronics w swoich produktach.

Plantronics M-50

Gumka ma przedziwny kształt, ale wyśmienicie pasuje do ucha, a słuchawka doskonale przenosi dźwięk. Ponadto pałąk mimo że z twardego plastiku - ma sprężysty docisk - dzięki czemu słuchawka bardzo pewnie trzyma się ucha. Dzięki mocowaniu na stałe - nie bardzo ma co pęknąć, jak w przypadku Samsunga z pierwszej fotki.

Kolejnym punktem jest aby słuchawka miała jak najmniej przycisków. Trudno bowiem nosić na uchu coś co producent zaopatrzył w pięć guzików i trzy przełączniki dźwigniowe;-) Słuchawka idealna powinna mieć tylko przyciski głośniej/ciszej i przycisk odbierania połączony z włączaniem/wyłączaniem/parowaniem. Dodatkowo przycisk odbierania powinien być rozsądnie umieszczony - producenci zazwyczaj robią go dość dużym, ale nie jest to dobra opcja, bo łatwo wtedy przypadkowo rozłączyć rozmowę podczas np. wsuwania słuchawki do ucha. Znacznie lepiej kiedy przycisk jest mały i nawet lekko wgłębiony w obudowę. To jednak niestety rzadkość na rynku.

To że słuchawka powinna być lekka i mieć dobrą baterię to oczywista oczywistość (cytując klasyka;-), nie ma się tutaj co rozwodzić. Przejdę do kolejnego punktu - po co komu obsługa dwóch urządzeń? Po nic. To że dzisiaj masz jeden telefon nie oznacza że nie będziesz jutro miał dwóch. Na cenę słuchawki ta opcja nie wpływa, a warto mieć taką dualną. Można sobie np. sparować ją dodatkowo z laptopem - wówczas Skype z kompa poleci przez bluetooth do naszej wygodnej słuchawki. Tak samo można skierować kompleksowo cały dźwięk z komputera do słuchawki BT, dzięki czemu można spokojnie obejrzeć np. film na YouTube bez przeszkadzania otoczeniu.

Automatyczne wyłączanie to bardzo fajna rzecz, o ile nieco bardziej zaawansowanie używamy telefonu. Wiele z nich ma bowiem profile czasowe które potrafią wyłączyć BT o zadanej porze. Żeby się nie produkować - przykład. Konfigurujemy telefon aby zawsze o 21 wyłączał bluetooth. Słuchawka kiedy telefon jej zniknie - będzie go przez ok. 10 minut szukać, a potem wyłączy się. Telefon rano ponownie włączy BT, a my - zakładając słuchawkę - włączamy ją. Idealnie jeśli możemy zrobić to właśnie tym samym przyciskiem którym odbieramy połączenia. Dłuższe przytrzymanie, słuchawka rusza do pracy. Dzięki temu rozwiązaniu - rzadziej trzeba ją ładować - czas pracy wydłuża się o dobre 2-3 dni zaoszczędzone na uniknięciu zbędnego nocnego czuwania.

System A2DP to nic innego jak transmisja treści "multimedialnych" kanałem bluetooth. Pierwsze słuchawki umiały tylko przekazywać połączenia głosowe. Później dla potrzeb słuchawek stereofonicznych wymyślono A2DP, a na koniec ktoś wpadł na to że zwykła słuchawka też powinna mieć tą opcję, tym bardziej że jest ona właściwie czysto programowa (specjalny protokół). Co to daje w takiej zwyczajnej słuchawce? Bardzo dużo, szczególnie użytkownikom smartfonów - jeden programik i już każdy SMS przychodzący, mail, rozmowa na czacie - jest czytane wprost do naszego ucha. Bez wyciągania telefonu. Można też słuchać dyskretnie radia, albo ściągniętych podcastów. Do słuchania muzyki średnio się nadaje, ale są i tacy którzy z tego korzystają w tym celu.

System syntezy mowy może wydawać się fanaberią, ale uwierzcie mi - lepiej jak słuchawka mówi czego chce, zamiast wydawać z siebie rozpaczliwe piski wprost do naszego ucha. Zamiast pikać z powodu braku zasięgu, albo słabej baterii - mówi po prostu o rozłączeniu z telefonem, czy też spadku zasilania. Opcja ta ma dodatkową korzyść - osoby które cały dzień noszą słuchawkę - często potrafią zapomnieć o zabraniu telefonu. Słuchawka natychmiast informuje nas o rozłączeniu - trudniej jest zgubić telefon;-)

System redukcji szumów to cenna rzecz dla naszych rozmówców, szczególnie kiedy dużo rozmawiamy na zewnątrz. Podmuchy wiatru, czy hałas uliczny - dla drugiej osoby są bardzo nieprzyjemne, zresztą pewnie sami nie raz mieliście problem z dogadaniem się z kimś kto stoi na zewnątrz. Zaoszczędźmy więc sobie i znajomym problemów i wybieramy słuchawkę z tym dobrodziejstwem. Bardzo wypasione modele potrafią robić aktywne filtrowanie dźwięku. Mają drugi mikrofon, zbierający hałas otoczenia i układ który odejmuje te dźwięki od tego co zebrał z mikrofonu głównego. A modele z półki najwyższej - potrafią zbierać drgania kości szczęki i okolic ucha - na zasadzie laryngofonu (pisałem o tym kiedyś tutaj). Rozmówca w takim przypadku słyszy tylko nasz głos, jakbyśmy w zupełnej ciszy byli.

Wiele słuchawek ma diodę świecącą, która informuje o stanie działania słuchawki. Zazwyczaj mruga z rzadka, meldując w ten sposób ze działa. Kiedy przychodzi połączenie - mruga częściej. W przypadku kończącej się baterii - mruga na czerwono. Dioda mruga, ale nam to i tak nic nie mówi bo mamy słuchawkę na uchu i jej nie widzimy. Błyskanie takiej diody w niektórych dzielnicach, zwłaszcza wieczorem - może nam ściągnąć na głowę kłopoty. Warto pamiętać i zdjąć w takich sytuacjach słuchawkę, jeśli za chwilę nie chcemy wyskoczyć z telefonu... Niestety opcja wyłączenia diody - zazwyczaj nie istnieje. Przeważająca też większość producentów umieszcza ją po zewnętrznej stronie słuchawki. Chyba tylko niektóre modele Nokii mają diodę od wewnątrz.

Z powodów ostrożnościowych nie powinna się też słuchawka rzucać w oczy. Jak najmniej błyszczącego plastiku, kryształków Svarowskiego, diód świecących itp. Ma być dyskretna i pasować do wszystkiego. 

Sporo warunków i jak pisałem na początku - żadna słuchawka dostępna na rynku nie spełnia oczekiwań idealnie. Tanie słuchawki oferują nędzną jakość dźwięku, upierdliwe zakładanie, łatwo spadają, ucho boli po godzinie. Słuchawka nie powinna spaść nawet w biegu. Ma się trzymać ucha pewnie, jak przyrośnięta. Dlatego koniecznie trzeba słuchawkę przymierzyć przed kupnem, potrząsnąć głową, podskoczyć kilkanaście razy, itp. Z doświadczenia powiem ze słuchawki poniżej 90 zł niewarte są nawet spojrzenia. Nie ma też jakiejś konkretnej firmy którą można w ciemno polecić dla każdego. Kiedyś lubiłem słuchawki Nokii, ale przekombinowali z mocowaniami. Obecnie używam Plantronicsa M-50 i spełnia ona większość oczekiwań moich, na brak pałąka z drutu i gumy musiałem przymknąć oko. Dzięki temu mile się zaskoczyłem - pałąk plastikowy, a słuchawka trzyma się znakomicie. 

Co na koniec? Na koniec musicie sami pomyśleć i popytać znajomych którzy słuchawek używają o ich doznania i oceny. Od siebie zalecę przyzwyczajenie się do słuchawki na stałe. Montaż na uchu rano i zdjęcie wieczorem. Inaczej nie ma to większego sensu... Możliwość rozmowy i posiadania wolnych rąk jest bardzo cenna. Zrozumie to każdy kto nauczył się żyć ze słuchawką na uchu;-)








poniedziałek, 3 września 2012

VII - Nie kradnij

Kilka dni temu skradziono mi kierunkowskazy z lusterek w Citroenie C4 Picasso. W pierwszej chwili oczywiście się zestresowałem, bo sądziłem że są one dostępne tylko wraz z lusterkiem, za kosmiczną cenę w ASO. Jednak po kontakcie z serwisem okazało się że jeden kierunkowskaz kosztuje oszałamiające 31 zł brutto dla klienta z ulicy. Odżałowałem więc trochę kasy i kupiłem dwa nowe, zgodnie z zasadą że nie będę napędzał popytu wśród złodziei. Na Allegro taki kierunkowskaz można nabyć z fakturą za 25 zł, a są też zamienniki po niecałe 18 zł - również z fakturą. Po co więc kraść z auta? Pal zresztą diabli samą kradzież. Może na bułkę nie miał i ukradł. Wściekam się jednak o to że zamiast wypiąć wtyczki - chuj złamany który połasił się na moją własność - wyrwał wtyczki z instalacji. A to już jest grubsza zabawa z naprawą...

Zanim jednak opiszę naprawę - mam dla Was zagadkę - przyjrzyjcie się zdjęciom i odpowiedzcie sobie sami - po co ktoś miałby kraść kierunkowskazy. Odpowiedź pod zdjęciami.




No i jak idzie wysilanie szarych komórek? Trudna zagadka? Jeśli komuś udało się odgadnąć - proszę o wpis w komentarzu. Prawidłowa odpowiedź brzmi - bo jest niewymienialna żarówka. Citroen wymyślił że skonstruuje część w której siedzi klasyczna bezcokołowa żarówka 12V/5W a sam element jest sklejony dość solidnie raz na zawsze. Po co bowiem sprzedawać klientowi żarówkę za 50 gr, skoro można cały kierunkowskaz. A że C4 Picasso i Grand Picasso jeździ naprawdę dużo (i co raz więcej) - złodziejski światek odkrył małe, ale zgrabne źródło dochodu. Taką konstrukcję mógłbym zrozumieć w przypadku gdyby źródłem światła był LED, ale nie zwykła, tania żarówka.

Udałem się zatem do mego mechanika, gdzie po długim grzebaniu w stosie wiązek elektrycznych - wygrzebaliśmy dwie wtyczki. Co prawda nie pasowały tzw. klucze, ale klucze się ostrym nożykiem usuwa. Na poniższym zdjęciu zielona wtyczka ma taki pasek na górze po prawej, a ta druga po lewej. To właśnie jest klucz - uniemożliwiający omyłkowe wsunięcie wtyku do niewłaściwego gniazda. W przypadku złączki kierunkowskazu w lusterku nie ma to żadnego znaczenia. Tniemy klucz na gładko i samą złączkę lutujemy do resztek kabli na aucie. Rurki termokurczliwe, izolacja - gotowe. Wpinamy kierunkowskaz i podczas zatrzaskiwania go w lusterku - sami widzimy jak słabo on się tam trzyma;-( Dlatego złodziejska brać tak bezproblemowo to kradnie.


 \
Po zakończeniu naprawy umieściłem na obu kierunkowskazach przesłanie do następnego złodzieja który zechce zaprzyjaźnić się z tym elementem mego pojazdu. Nie liczę że go to nawróci na drogę cnoty i prawości, o co to to nie, ale tyle tylko mogę mieć satysfakcji...


...gdyby bowiem obowiązywało prawo szariatu - osobiście upierdoliłbym oba łapska na wysokości łokcia.
I tym optymistycznym akcentem kończę tą notkę.


wtorek, 7 sierpnia 2012

Ładowarka Samsung - epilog...

Pisałem 23.07 o problemach z reklamacją ładowarki Samsunga. Kupionej w hurtowni komputerowej w zestawie z uchwytem na szybę. Zakup na fakturę. Procedura reklamacyjna rodem z horroru, ale najlepsze jest zakończenie. Dostałem bowiem korektę faktury, zwrócono mi całkowity koszt zakupu całego zestawu, nie żądając oczywiście zwrotu samego uchwytu. Jest więc on nieco niekompletny, bo brakuje mi doń ładowarki. Mogę oczywiście używać innej, ale jakoś mam w tyle głowy ostrzeżenie że z kolei gwarancja na telefon może zostać anulowana jeśli będę go ładował nieoryginalną ładowarką. A nawet jeśli nie - to wolałbym jednak aby ładowarka miała logo producenta telefonu - to przynajmniej jakieś zabezpieczenie mych roszczeń na wypadek eksplozji baterii w telefonie. Ostatnim punktem za ładowarką oryginalną jest prosty kabel, a nie to skręcane coś, tak popularne wśród zamienników.

Mając zatem zwróconą kasę - postanowiłem nabyć ponownie taki zestaw, w sumie drugi uchwyt mi się przyda. I  niestety dupa zbita - produkt wycofywany, koniec produkcji. Tak oto po ponad miesiącu kończy się historia drobiazgu wartego w produkcji może z 7 zł, oraz wielkiej korporacji z kompletnie kretyńskim systemem obsługi reklamacji. Dziękuję Ci Samsungu za tą lekcję pokory... Więcej nie będę takimi duperelami głowy Wam zawracał, od razu wyrzucę zepsuty sprzęt i grzecznie kupię nowy...


poniedziałek, 23 lipca 2012

Jak nie obsługiwać reklamacji...

Od pewnego czasu lubię urządzenia Samsunga. Jest tego w domu trochę - netbook, tablet, dwie komórki. Do jednej z komórek kupiłem zestaw samochodowy z ładowarką. Oryginał Samsunga, bo zależało mi na wygodzie i jakości. Jednak ta druga "funkcja" nie do końca zadziałała. Ładowarka się po kilku miesiącach popsuła. Nie była jakoś namiętnie używana, więc tym bardziej poczułem się rozczarowany. Popsuła się oczywiście wtedy kiedy była najbardziej potrzebna - telefon pracował jako nawigacja. Trzeba więc było kupić ładowarkę gdzieś po drodze na stacji benzynowej. Okazała się tańsza niż oryginalny Samsung (to tak przy okazji), a póki co działa całkiem sporo używana. 

Początkowo miałem Samsunga ładowarkę wyrzucić, ale okazało się że od przybytku głowa nie boli i dwie się przydadzą. Sprawdziłem więc w internecie gdzie w Warszawie autoryzowany punkt Samsunga się znajduje i takowy namierzyłem na Broniewskiego. Będąc przejazdem w owej okolicy - oddałem ładowarkę.  Oczywiście absolutnie niezbędny jest dowód zakupu. Na szczęście paragony zawsze skanuję, a zestaw kupowałem na fakturę - więc tym łatwiej takową wyciągnąłem z systemu księgowego i kopię przesłałem do serwisu.

Już po 14 dniach (błyskawica) otrzymałem telefon. Pani poinformowała mnie że w serwisie czeka na mnie - uwaga - pismo uznające że urządzenie jest kaputt. Z pisma wynika podobno iż otrzymam nową ładowarkę. Udałem się więc do serwisu, gdzie na czerwonym dywanie i poduszeczce aksamitnej wręczono mi owo dostojne pismo, podpisane przez samego Service Returns Coordinatora Samsung Electronics Polska Sp. z o.o. 

Z pisma wynika iż jest ono "Akceptacją wymiany Nienaprawialnego Urządzenia". Wymiany dokonać ma - sprzedawca urządzenia. Czyli mówiąc po polsku - muszę zasuwać do tego co mi ten zestaw sprzedał. W tym wypadku - ABC Data. Skontaktowałem się więc z ABC Data i okazało się że muszę im przesłać skan owego pisma i kopię faktury, do ich działu reklamacji, gdzie oni przygotują się dzięki temu do obsłużenia zdarzenia... Maksymalny czas realizacji - DWA TYGODNIE!!! Kolejne dwa tygodnie! Bowiem ABC Data wysyła pisemko które ja im wysłałem, do Samsunga celem weryfikacji. Kto tu upadł na łeb???

Teraz moje pytanie - czy to ja jestem nienormalny, czy jednak to się naprawdę dzieje? Czy Samsung zatrudnia logistyków po studiach w tym kierunku, czy też procesy obsługi projektują im praktykanci po tajnych kompletach? Jakimż problemem jest nanosić unikalny numer seryjny na każde wyprodukowane urządzenie i przechowywać te dane w bazie? Będzie widać kiedy urządzenie sprzedano, w razie kradzieży partii towaru - można od razu wpisać numery seryjne na czarną listę. Klient nie musi targać dowodów zakupu. Że się nie da? No patrzcie, a Dell potrafi! A na deser - 14 dniowy czas na ekspertyzę prostego urządzenia które albo działa, albo nie - jest SKANDALICZNY!!! Do tego wysyłanie klienta z pismem do sprzedawcy, celem dokończenia obsługi reklamacji - to koncertowy debilizm. 

Licząc w kilometrach - dwie wyprawy do serwisu, oraz wyprawa do sprzedawcy. W sumie ze 35 km. Dobrze że nie kupiłem tej ładowarki w Szczecinie. Czemu w serwisie nie można mieć ładowarek na stanie i od ręki wymienić, jeśli klient wykaże (bo uważają że musi), że legalnie kupił i się popsuła? Czy to taki naprawdę wielki wysiłek logistyczny w dobie ujednoliconego microUSB?

Drogi Samsungu - krecha jak stąd do Zakopanego za taki serwis. ŻENADA, CHAŁA i zwyczajne zlewanie tematu. Tak nie postępuje poważna firma chcąca mieć dobrą opinię. Jedyne co Was ratuje  - to dobre produkty, ale nad obsługą serwisu musicie ciężko popracować. Na razie wręczam Wam Złotą Pietruchę za jakość obsługi posprzedażnej. Aby ją odebrać musicie skierować pismo do mojego księgowego, on poinformuje Was o dalszej drodze na której końcu jest rzeczona statuetka.

czwartek, 14 czerwca 2012

I stał się cud

W ostatnim wpisie żaliłem się na banki. Szukałem takiego który zrobi mi dobrze, a wymagań nie miałem wcale wielkich - zresztą sami sobie poczytajcie tutaj. Po tym co opisałem poprzednio zwróciłem swe oczy na FM Bank, który na swojej stronie pędzlem anonimowego marketoida wypisuje duby smalone o swej przyjazności dla mikroprzedsiębiorstw. Chwali się indywidualnym podejściem, unikalnym systemem oceny zdolności i innymi górnolotnymi frazesami opisuje swą zajebistość. Poczytajcie zresztą sami te brednie. Jeden telefon do doradcy i warunek 12 miesięcy istnienia firmy jest nie do obejścia, ani przeskoczenia.  Nie bo nie i koniec. Obiecywane indywidualne podejście wyparowało zanim się objawiło.

Miałem już wtedy dosyć, a w desperacji człowiek robi różne dziwne rzeczy. Spojrzałem więc na bank z którego kiedyś próbowałem korzystać, ale jakoś mi nigdy nie pasował - mBank. Nie wiem dlaczego, ale jakoś go nie lubiłem. Na stronie napisali że przy otwarciu rachunku można zaznaczyć kredyt w rachunku do 10 tys. zł, czyli tyle ile potrzebowałem. Napisali też że firma nie musi istnieć 12 miesięcy. No sami na to popatrzcie - jak wół stoi. Z ciekawości wypełniłem wniosek o otwarcie rachunku online, zajęło mi to 5 minut. Jak nie dadzą to zamknę równie szybko, co mi szkodzi spróbować. Zaznaczyłem podpisanie umowy w oddziale w pobliskim centrum handlowym. Po zakończeniu wypełniania wniosku - system poinformował mnie że już mogę udać się do owego oddziału. Uczyniłem to niezwłocznie. 

Pan w oddziale (taka wysepka w pasażu handlowym) obejrzał uważnie mój  dowód osobisty, ale nawet go nie skanował czy kserował. Oddał z uśmiechem, wydrukował w sumie 6 kartek dwustronnie (po 3 dla każdego z nas) i poprosił o podpisanie. Potem dostałem kopertę z tymczasowymi hasłami, wizytówkę, a wszystko to zapakował w zwykłą koszulkę foliową. Zanim dojechałem do domu - dostałem już dwa maile z podziękowaniem za otwarcie rachunku w mBanku i instrukcją logowania. Po zalogowaniu na koncie ujrzałem 9800 zł przyznanego debetu (200 zł to koszt udostępnienia). 

I oto cud się stał. Bez prężenia się przed konsultantem w oddziale jaki to jestem prężny i znakomity, bez opowiadania o dochodach i obrotach mojej firmy, bez słuchania że mam wyuzdane wymagania bo KNF pilnuje banków i one nie mogą tego co ja chcę, bez snucia planów o jej przyszłości, bez PITa za zeszły rok,  bez dawania pod zastaw domu, bez prezentacji kwitów o niebyciu wielbłądem, bez wyciągu za ostatnie 18 lat z rachunku bankowego w starym banku, bez oświadczenia o byciu zdrowym na umyśle, bez konieczności klękania na bankowych marmurach dzierżąc w drżących dłoniach zaświadczenia z US i ZUS o byciu potulnie i regularnie dojonym przez państwo. Bez tych wszystkich świstków i bez utraty czasu. Cennego czasu. I mam swój upragniony debet w rachunku firmowym. Wszystko zajęło godzinę - od A do Zet. I bez ślicznych wizytówek i tekturowych okładeczek, marmurów, skórzanych foteli i całej tej otoczki mającej wmówić mi że BANK to nie jest byle co... Wyższa kultura bankowości - śmiech na sali...

A zatem drogie Kredyty Rolnicze z odległej Francyi, drogi Banku Millennium rdzennie polskim, oraz niemniej drogi IdeaBanku równie rodzimym. Serdecznie dziękuję Wam za skuteczne podcinanie skrzydeł i podstawianie nogi. Jak widać nie trzeba wcale błagać Was o indywidualne spojrzenie na potrzeby klienta, bo jest bank który potrafi dać mu to czego chce bez jęków i błagań z jego strony. I nawet nie chce żadnego świstka. Rachunki w wymienionych wyżej bankach zlikwiduję do końca tego roku definitywnie. Zarabialiście na mnie - pomóc nie chcieliście - a zatem nie dostaniecie nic. I wiem ze jestem za mały żeby Was to obchodziło dzisiaj, ale takie na ten przykład Apple Inc. też kiedyś było małe, a dzisiaj to ono wybiera z jakim bankiem rozmawia. Historia lubi zaskakiwać.

Przyjazność banków dla małego biznesu...

Firma moja istnieje już ponad trzy miesiące i postanowiłem postarać się o wygodny kredyt obrotowy, czyli linię kredytową w rachunku firmowym. Jako że konta firmowe mam dwa - jedno w Idea Bank (podpadli mi na początku współpracy i używam go tylko do płacenia ZUS/US), a drugie w Credit Agricole (mam tam konto prywatne, wspólne z żoną od pięciu lat).

Zaraz po założeniu firmy Idea Bank był skłonny dać mi oszałamiające 2 tys. zł, ale z racji ich wpadki z aktywacją konta - zrezygnowałem i odrzuciłem ten hojny gest. Credit Agricole wcale się zaś nie popisał - usłyszałem że na taki wypasiony kredyt to firma musi istnieć minimum rok. A chciałem raptem 10 tys.zł.

Właściwie to daję sobie radę bez kredytu, ale chciałem mieć bufor finansowy - od dostawcy biorę sprzęt  dla klienta z terminem 21 dni. Fakturę dostaję 3 dni później, więc w momencie refakturowania klientowi - jestem 3 dni terminu już w plecy. Klientowi muszę dać minimum 14 dni, a ten mi płaci po ok. 17-18. Do tego dochodzi fantastyczny system rozliczeniowy Elixir, który działa jak w epoce pary a nie w XXI wieku. No i kasa trafia do mnie, a ja za pomocą owego Elixiru - przelewam ją dostawcy. Kupa czasu zmarnowana. Nie lubię mieć opóźnień - stąd chęć zaatakowania problemu kredytu raz jeszcze. 

Telefon do CA na infolinię. Nie, nie da się, minimum 24 miesiące istnienia firmy (pewnie zanim dojdę do oddziału to będzie 36 miesięcy). Uparłem się że chcę się spotkać z doradcą i pan zapisał to w swym systemie. Było około południa, obiecano kontakt jeszcze tego samego dnia. Słowa oczywiście nie dotrzymano. Telefon zadzwonił następnego ranka. Pani szalenie miła, przeprosiła że nie wczoraj i takie tam. Wyłuszczyłem o co mi chodzi i jak wygląda sytuacja i że oczekuję indywidualnego podejścia do klienta, a nie bezmyślnego wrzucenia danych w kompa i czekanie na to co on odpowie. Pani obiecała że się tym zajmie. Cisza trwała trzy tygodnie. Przerwałem ją sam, dzwoniąc ponownie na infolinię. Pani pobudzona do działania - zadzwoniła niebawem. Jednakże wymóg 12 miesięcy istnienia firmy na rynku okazał się nie do przejścia za nic na świecie. Banku nie interesowały podpisane umowy serwisowe, rosnące z miesiąca na miesiąc obroty i przychody. 

Po rozmowie z panią od CA - wszedłem na stronę Idea Banku i kliknąłem że chcę pogadać o kredycie. System zarejestrował, niebawem zadzwonił pan i wysłuchał potrzeb. Standardowe bla bla o tym że firma musi istnieć 12 miesięcy i takie tam duperele. Wyjaśniłem że mnie nie interesuje co on ma w systemie - chcę indywidualnego podejścia do moich potrzeb - bo kredyt potrzebny jest mi teraz. Za rok to mam w planie mieć kapitał obrotowy - więc jak chcą zarobić na mnie - to tylko teraz. Pan zatem umówił mnie z doradcą na następny dzień - w oddziale. 

Wizyta w oddziale była całkiem sympatyczna. Pani uważnie wysłuchała czego oczekuję i powiedziała że w takim przypadku jak mój (firma nowa, ale ma klientów i obroty) jest możliwość odstępstwa, z tym że potrzebne będzie:
- świadectwa pracy dokumentujące moje doświadczenie w branży IT (no bo firma w niej działa)
- PIT za zeszły rok
- wyciąg z konta osobistego za pół roku
- wyciąg z Książki Podatkowej 
- zaświadczenie od księgowego że płacę ZUS/US (tego nie kumam - płacę z ich konta - widać przecież)

W sumie śliczna kupka papierów. Jeszcze musiałem zeznać jakie mam karty kredytowe i kredyty. Wszystko to dla głupich 10 tys. zł. Po prostu niewiarygodne. A na stoliku stała ulotka z informacją że dla nowych firm oferują kredyt na start do sumy chyba 80 tys. zł, w oparciu o oświadczenie o planowanych dochodach. Ktoś może mi wyjaśnić logikę takiego postępowania? Na deser zaś mała ciekawostka - osoba prowadząca działalność gospodarczą odpowiada za swoje zobowiązania całym majątkiem. Oznacza to że kredyt o takiej niskiej wartości jest z definicji zabezpieczony - bo w sumie każdy ma trochę gratów z których się te 10 tys. uskłada. Ponadto nic nie stoi na przeszkodzie aby osobnik taki podpisał weksel na sumę kredytu. To bankowi znacząco upraszcza ewentualną egzekucję. Weksel jest standardowym zabezpieczeniem przy kredytach samochodowych. Po co więc żądać tylu papierów, kopiować je, kisić w segregatorach? Czyżby sztuczna praca? Aby bezrobocia nie było? To chyba już wiem po co te wszystkie biurowce na Służewcu Przemysłowym w Warszawie.

Co by jednak nie mówić - już po czterech dniach odpowiedź odmowna. Podejście banku jest po prostu śmieszne. Reklamują się jako bank przyjazny małemu biznesowi - serdecznie dziękuję za taką przyjazność. Generalnie to była druga wtopa banku. Na trzecią nie czekam. Zwijam konto w tym żałosnym "banku". Jestem po prostu zniesmaczony podejściem do klienta i bzdurnymi wymogami. Najzabawniejszy był powód odrzucenia - analiza wykazała że nie zajmuję się dokładnie tym czym na etacie wcześniej. Ciekawe jak to wykryli skoro obsługuję tych samych klientów, robiąc dokładnie to samo co wcześniej. Zmieniło się tylko to że na własny rachunek i się rozwijam.

Sprawdziłem jeszcze co oferują Millennium (mam u nich jedno konto) - standardowe 12 miesięcy istnienia, BNP Paribas - to samo. Zerowa elastyczność w sektorze małych firm. Alior Bank reklamujący się hasłem o wyższej kulturze bankowości i eksponujący meloniki w oddziałach okazał się wręcz bankiem wybitnie nieprzyjaznym. Na stronie internetowej jest informacja że firma może nawet startować na rynku i dadzą kredyt w rachunku firmowym. W oddziale jest to zaś przedstawiane jako wyjątkowa opcja, odstępstwo i wręcz magiczne działanie. Do tego Alior życzy sobie planu finansowego na najbliższe 5 lat. Owszem, mam taki plan - brzmi on "zdrowym być i zarabiać pieniądze". O zaświadczeniu z ZUS i US to nie wspominam. PIT za zeszły rok chętnie obejrzą i umowy z klientami. A wszystko to dla 10 tys. zł. No i mogą zażądać jakiegoś zabezpieczenia. Na koniec najlepsze - muszę sam osobiście powypełniać druczki i inne cuda żeby mój wniosek poszedł do analizy. Jeśli tak wygląda wyższa kultura bankowości to wolę pozostać na swym niższym poziomie prostactwa.

Wolę zarabiać pieniądze niż tracić czas na rozmowy z bankowym betonem i wypełnianie stosu kwitów. Szkoda mi papieru na to. Wszystkim bankom które odwiedziłem życzę szybkiego padu. Nie zrobię z Wam nic więcej, choćbyście na kolanach błagali. Też będę nieelastyczny. Moja firma da sobie radę, najwyżej pół roku dłużej to potrwa, ale banki nie zarobią na mnie. W sumie to dzięki temu będę miał po prostu więcej kasy, której nie zostawię w Waszych marmurowych pałacach.

Podsumowanie jest takie - jeśli zaczynasz działalność gospodarczą licz się z tym że każdy będzie chciał Cię złupić i podstawić nogę zamiast pomóc. Nie licz na pomoc ze strony banków. Nie są elastyczne. Bez względu na to jak się reklamują. Otworzą Ci konto, będą pobierać kasę za jego prowadzenie, dadzą kredyt gotówkowy (którego nie chcę, ale dla nich jest wygodny i dobrze wygląda w statystykach), nie zrozumieją czego oczekujesz. Nie będą partnerem.

A na koniec - zna ktoś mały, fajny bank, z dobrym dostępem przez net do którego mogę przenieść swoje konta? Muszę ukarać CA, Millennium i IdeaBank za ich schematyczne podejście do moich potrzeb...

wtorek, 12 czerwca 2012

Cudny idiotyzm

Z racji posiadania kwatery głównej na ulicy Postępu - czasem tam bywam. Dzisiaj przyszło mi posiedzieć w pracy nieco dłużej, czymś więc trzeba było zapchać żołądek. Zapragnąłem pizzy, ale w portfelu tylko plastik. No to szukamy pobliskiego bankomatu. Odpaliłem Google i oto co ujrzałem:


Punkt z literką A to bankomat Euronetu - oddalony ode mnie o 350 metrów. No to idę.Urządzenie mieści się w biurowcu szacownej firmy PlusGSM. Wchodzę do holu i się rozglądam. Bankomatu nie widać. Pytam więc ochronę stojącą z dumną miną i słuchawką w uchu. I dowiaduję się że bankomat owszem jest, ale tylko dla pracowników Plusa. WTF??? Informacja o tym że jest on dostępny tylko dla pracujących w budynku jest podana jako opinia - kliknijcie w literkę A na powyższej mapce i potem w Opinie. Nie jest czytelna i wyraźna od razu. To po co w ogóle publikować informacje o niedostępnym bankomacie?

Zasadniczo nie ma się o co czepiać. Firma dba o personel, fundnęła im bankomat. Tyle że ostatnimi czasy przybyło sporo biurowców i mieszkań w okolicy i może pora postawić to urządzenie bliżej ludzi? Nadal będzie dostępne dla pracowników, którym przecież korona z głowy nie spadnie jak będą go mieli po drugiej stronie bramek wejściowych.

A na zakończenie - żeby tylko bankomat w Plusie nie skończył jak budka telefoniczna w K.S. Tęcza ;-)


Przewijamy do 6:24 i delektujemy się dialogiem ze sprzątaczkami;-) Dla leniwców link poniżej:

piątek, 25 maja 2012

Koniec gimnazjum

Czas nie stoi w miejscu i córka która niedawno kończyła podstawówkę, dziś kończy gimnazjum. Siłą więc rzeczy uczestniczę w nowoczesnym procesie rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. W stolicy wygląda to następująco:
- uczeń dostaje login/pass do specjalnego systemu
- uczeń loguje się i rejestruje w systemie swoje preferencje - czyli max. trzy szkoły w kolejności w jakiej chciałby się do nich dostać
- system rejestruje zgłoszenie, ale generuje kwit do wydrukowania i zaniesienia do pierwszej wybranej szkoły. 

Całość nie wygląda tak źle, dopóki nie spojrzymy na szczegóły. Po pierwsze ktoś założył że w każdym warszawskim domu jest drukarka. No bo gdzieś trzeba podanie wydrukować. Założenie cokolwiek ryzykowne i hurraoptymistyczne. Zaręczam że są ludzie którzy drukarek nie mają ani w swoim, ani żadnym zaprzyjaźnionym domu. W pracy też nie, bo np. nie pracują w cieplutkim biurowcu na Służewcu. 

Po drugie - system oczekuje że wraz z owym podaniem, złożymy potwierdzoną kopię świadectwa badań lekarskich. Żaden problem dla tych którzy idą do liceum i wybrali sobie nawet trzy różne (brak badań zawodowych). Jednakże moja córka wybrała dwa technika i dopiero jako ostateczność liceum. Każde technikum mieści się gdzie indziej i ma inne wymagania co do badań zdrowotnych. Same badania finansowane przez NFZ to temat na osobną notkę, na szczęście dość wcześnie pogoniłem latorośl do ich załatwienia, więc przed finalnym terminem składania podań - miała je gotowe. I teraz szczyt dowcipu - podanie z badaniami składa się do pierwszej szkoły którą się wybrało (załączając badania z drugiego technikum, jeśli startujemy do dwóch oczywiście). Dokument potwierdzający stan zdrowia - musi być potwierdzoną przez szkołę docelową kopią. Wczoraj zatem udałem się do drugiego technikum które zostało wybrane, aby zrobili kopię dokumentu i potwierdzili ją. Na miejscu okazało się że kopii nie zrobią bo się toner skończył. No tak, przepraszam, powinienem był to przewidzieć i przybyć ze swoją kopią. Po prostu w głowie mi się nie mieści że w szkole, w okresie rekrutacji - ktoś w sekretariacie radośnie informuje że toner się skończył. Bo pewnie ciężko było przewidzieć ten fakt i zamówić wcześniej... Od lat niezmiernie irytuje mnie to że rozmaite sekretariaty urzędów mają jakiś kosmiczny opór przed kopiowaniem dokumentów (kiedyś wydziały komunikacji życzyły sobie aby to petent przynosił gotowe kopie, bo oni nie mają tonera i papieru na takie duperele).

Najlepsze jest w tym wszystkim to, że owo mityczne potwierdzenie kopii zaświadczenia w jednym akapicie podania jest i nie jest wymagane. Popatrzcie uważnie na fragment:


Jak widać logiki w tym żadnej - ostatnie zdanie przeczy kilku poprzednim... Czyli mogłem sobie oszczędzić jeżdżenia, ale jak znam życie to by się okazało w momencie składania papierów że jednak musi być potwierdzona, a czasu już nie ma - bo to ostatni dzień składania podań.

Po trzecie - po zebraniu wszystkich papierów - składamy podanie w pierwszej wybranej szkole i grzecznie czekamy na wyniki egzaminu gimnazjalnego, listy przyjęć, potwierdzamy toto, itp. Harmonogram działań zajmuje stronę A4 i trzeba starannie terminów pilnować. Niby miało być prosto, ale wcale tak nie jest. Latania za kwitami całkiem sporo (po jakiego wała potwierdzona przez docelową szkołę kopia badań?), samego papieru też imponująca ilość idzie. To już nie można było konsekwentnie? Po zarejestrowaniu podania w systemie elektronicznym, podjechać tylko do szkoły, dać pani o ręki dodatkowe kwity z badaniami, pani to w skaner i "dopina" do podania w systemie. 

Za godzinkę jadę złożyć dokumenty do szkoły. Ciekawe czy mnie jeszcze z jakiegoś powodu krew zaleje. Tym niemniej kopię badań do tej szkoły - zabieram na wszelki wypadek...

czwartek, 17 maja 2012

Zakup auta na firmę

Jako że byznesmenem poważnym już jestem i kontrakty serwisowe posiadam, a auto służbowe z firmy poprzedniej zdać musiałem - nadeszła pora na zakup czegoś do swojej działalności gospodarczej. Dla tych co nigdy DG nie prowadzili - wyjaśnienie. Auto kupione na firmę jest kosztem tejże. Czyli pomniejsza kwotę do opodatkowania. Czyli podatek mniejszy. Info dla ułomnych intelektualnie - Kowalski bez DG kupuje furę za swoje, już opodatkowane pieniądze. Zieliński mający DG - kupuje auto najpierw, a od tego co mu zostanie - dopiero płaci podatek. Paliwo jest również rozliczane w ciężar działalności. Jak więc widać - zysk jest poważny.

Liczyłem w każdą możliwą stronę i wychodziły mi dwie opcje - pierwsza zakładała że auto mi zbędne. Wiosną, latem i jesienią obskoczę skuterkiem, a zimą taksówki i komunikacja miejska. Jak auto naprawdę potrzebne będzie - to się z wypożyczalni weźmie. Druga opcja to jednak zakup auta w leasingu. Żeby za łatwo nie było - opcje dwie. Pierwsza to jak najniższa wpłata startowa, a najdroższy wykup - czyli tak naprawdę ponosimy tylko koszt utraty wartości nowego auta, potem je oddajemy i bierzemy następne nowe (niektórzy zwą to wynajmem długookresowym). Druga to wysoka wpłata własna, raty leasingowe i wykup za 1% wartości. Pozostaje nam zatem auto które można sprzedać. Mniejsza o detale - jeszcze się do końca nie zdecydowałem którą opcję wybiorę (skłaniam się ku leasingowi bez wykupu), najciekawsze jest bowiem to w jaki sposób jest traktowany klient w salonie. Wszak branża samochodowa ciągle jęczy że Polacy nowych furek nie kupują...

Postawiłem sobie warunki brzegowe, absolutnie nieprzekraczalne - co musi mieć moje auto? Dwie rzeczy - klimatyzację i automatyczną skrzynię biegów. To pierwsze stało się pewnym standardem w ciągu ostatnich siedmiu-ośmiu lat. To drugie to nadal jakaś dziwna fanaberia. A ja lubię automaty i chcę automat. Na nieco ponad pół miliona kilometrów które jako kierowca pokonałem - połowa z automatem. A właściwie różnymi automatami. I skoro kupić mam auto nowe - za swoje i dla siebie - to ma mieć automat.

Kiedyś w dawnych czasach zakładałem Klub Citroena. Miałem wtedy Citroena BX (najpierw z manualem, ale potem automat) i logicznym jest że skierowałem swe kroki do salonu Citroena. Tam zainteresował mnie Berlingo i Nemo (wszelkie C3 i C4 mają za dużo błyszczącego plastiku w środku i dlatego odpadły). Niestety ani Berlingo ani Nemo - nie są dostępne w Polsce z automatem. Handlowiec jak usłyszał czego pożądam - powiedział że nie ma i odwrócił się na pięcie. Zerowe zainteresowanie klientem. Na Facebooku zadałem Citroenowi pytanie co ma zrobić klient w Polsce chcący Berlingo z automatem. Odpowiedzią mnie nie zaszczycili...

Po Citroenie BX miałem kilka maszyn ze stajni Renault. Część z manualną skrzynią, część z automatyczną. Jako że nawet służbowy wózek to było Renault Clio i o dziwo - świetnie mi się nim jeździło - wybrałem się do salonu Renault celem obejrzenia Clio z automatem i pojeżdżenia nim. Niestety. Dupa kurwa zbita. Handlowiec, młodziutki szczawik, radośnie podbił do mnie z pytaniem czym może mi służyć. Kiedy zakomunikowałem mu czego oczekuję - był wyraźnie rozczarowany. Kolejny upierdliwy klient z wyjebanymi oczekiwaniami, żądający jakichś fanaberii zamiast kupić cokolwiek co mają akurat w promocji. Renault nie ma swojego profilu na fejsie, maila którego wysłałem do centrali - olali precyzyjnie.

Jako że Peugeot razem z Citroenem tworzą koncern PSA - nie spodziewałem się innego podejścia, a po drodze mi jakoś do ich salonu nie było - zignorowałem więc francuskie auta. Żałuję nieco bo trochę ich miałem. Tak na oko to z osiem. Koniec jednak sentymentów - zobaczmy co mają w ofercie japończycy i co tam jeszcze w rękę wejdzie.

Salon Suzuki. Pytam o Swifta i SX4. Pani oferuje mi natychmiastową jazdę próbną SX4, a w międzyczasie podstawią nam Swifta z automatem, bowiem do normalnych jazd go nie ma, ale jest w puli prasowej, no a skoro klient sobie życzy - to ona to załatwi. Jazda SX4 całkiem miła, ale auto mi nie leży. Kiedy wracamy do salonu - Swift z automatem już czeka. Wsiadamy, jeździmy, rozmawiamy. Powrót do salonu, rozmowa z panem od leasingu, komplet informacji. Nikt nie patrzył na mnie dziwnie kiedy mówiłem ze firma istnieje raptem dwa tygodnie, że zakup auta za ok. 3 miesiące, itd.

Salon Toyoty. Pytam o Yaris z automatem. Bardzo serdecznie zapraszamy - stoi i czeka. Skrzynia CVT, wypas po uszy, auto pracuje fajnie i miło. Pan handlowiec wie wszystko to o co pytam. Informacja o czasie istnienia firmy nie wywołuje zdziwienia. Handlowiec proponuje jeszcze jazdę Toyotą Auris, ale za to już dziękuję - za duża nieco i przekracza założony budżet.

Salon Kia. Właściwie dwa. W pierwszym - zerowe zainteresowanie moimi potrzebami - pani informuje mnie że Soul z automatem do jazdy nie mają i nie będą mieli, bo tak i już. W drugim salonie przez 15 minut waliłem drzwiami i klapami bagażników w autach prezentacyjnych - pies z kulawą nogą nie podszedł. Więc nie będzie KIA w moim garażu...

Salon Chevroleta. Zaliczony zupełnym przypadkiem. Bo po drodze było, a mordka nowego Aveo mi się nawet podoba. Tutaj zaliczyłem największy szok. Po pierwsze stosunek cena/wypas. Po drugie - na moje pytanie o automat - owszem jest, sześciobiegowy hydraulik, nie, nie jest dostępny do jazd próbnych, ale zaraz zadzwonię w kilka miejsc i na pojutrze będzie. Proszę o kontakt to zadzwonię do Pana i poinformuję.
Szczękę zbierałem z podłogi. W ramach testu - poprosiłem o jazdę manualem. Bardzo proszę - stoi, wsiadamy i jedziemy. Pan się nawet nie zdziwił że chciałem jazdę z manualem - zrozumiał że jeśli mi w ogóle nie będzie to auto odpowiadało - to nie będzie musiał ściągać automatu.

Salon Skody. Fabia szpetna, Roomster tak samo. Yeti fajna, ale za duża i za droga. Za to zainteresowała mnie CitiGo. Niby ma mieć automat, tak naprawdę to będzie zrobotyzowany manual, ale zawsze. Tym niemniej w momencie wizyty w salonie - testowe auto z automatem niedostępne. Pan obiecał zadzwonić do piątku. I o dziwo zadzwonił, informując że nie ma szans na jazdę tym przed upływem kilku miesięcy - bo to nowy model, dopiero produkują i takie tam. 

Żeby sytuacja była całkiem jasna - w każdym salonie informowałem że zakup za 2-3 miesiące. Z salomu Suzuki zadzwoniła pani po ok 2 miesiącach z pytaniem o to czy dokonałem wyboru/zakupu? I kiedy usłyszała że jeszcze nie - zaproponowała ponowną wizytę u nich i jeszcze jedną jazdę. Jak się chce to można - tylko trzeba myśleć jak zdobyć klienta... Pani ma u mnie dużą kawę - jako jedyna nie zignorowała tematu -  zadzwoniła, zainteresowała się klientem.

Co powiem na zakończenie? Otóż nadal najchętniej kupiłbym Berlingo lub Nemo z automatem. Po części dlatego że chciałbym Citroena. To we mnie jest i pozostanie - Citroen to moja marka po prostu. Jako opcja - Renault Clio lub Kangoo z automatem. Tymczasem firmy sprzedające auta francuskie mają żenujący poziom obsługi. Dosłownie żenujący. Zatrudniają ludzi którzy powinni co najwyżej barany strzyc, a nie klientów obsługiwać. W firmach francuskich nie ma świadomości że klientów chcących automat jest coraz więcej. Tak, chcemy automatycznych skrzyń biegów! Firmy japońskie i amerykańskie to widzą. Czemu francuskie opierają się na badaniach sprzed wieków? To że Citroen nie widzi dobrze polskiego rynku to ja akurat wiem od lat. Dobre 10 lat temu zapytałem najwyższego wodza Citroena o to czemu w Polsce nie sprzedają aut z gazem fabrycznym, skoro robią to w Holandii i Francji. Usłyszałem w odpowiedzi że oferują w Polsce nowoczesne diesle i  takie tam bla bla bla. A Polska już wtedy miała najwięcej stacji LPG w Europie.

Smutno mi i przykro - chciałbym nowego Citroena z automatem. Albo Renault. A nie mam na to szans. Nie chce mi się kombinować ze ściąganiem takiego auta z Niemiec (tam jest dostępne) - chcę jak biały europejczyk kupić je w salonie na rogu. Mam po dziurki w nosie chujowej jakości obsługi w salonie firmowym. Nie zgadzam się na taką segmentację rynku. Chcę móc kupić to co mi się podoba i co uważam za słuszne - za moje pieniądze. Bez kombinacji i wysiłku.

Wiem że Citroen i Renault oleją to co napisałem. Mają w tym wieloletnią praktykę. Dlatego ja zagłosuję nogami - mimo że chciałbym francuskie auto z automatem - nie kupię kota w worku. Kupię auto japońskie lub amerykańskie. A Renault i Citroen niech dalej zgadują dlaczego ich produkty mają tak mały udział w polskim rynku. Słuchajcie klientów i nie dziwcie się że macie marną sprzedaż - macie MARNYCH handlowców i błędne procedury obsługi klienta!!!

piątek, 11 maja 2012

Jak założyłem firmę

Jesienią zeszłego roku w firmie dla której pracowałem, zaczęły się pojawiać niepokojące sygnały. Niby nic wielkiego, ale coś wisiało w powietrzu. Nie wdając się w szczegóły - trzeba było działać, aby pracy nie szukać. Siedziałem, analizowałem, liczyłem - wychodziło na to że mogę pójść na swoje i całkiem nieźle na tym wyjdę. Robił będę nadal to samo, dla tych samych klientów, ale na własny rachunek. Korzyści widoczne gołym okiem - sporo rzeczy będę mógł zaliczyć w koszt prowadzenia działalności, no i przez pierwsze dwa lata - preferencyjna składka ZUS. 

Sama operacja założenia działalności nieco mnie przerażała, szczególnie osławione jedno okienko. Nie znoszę jakiegokolwiek kontaktu z jakimkolwiek urzędnikiem. Nawet jeśli miałby przypiąć mi medal. Okazało się jednak że nie będę musiał palcem kiwnąć jeśli chodzi o rejestrację - bowiem biuro księgowe na którego usługi się zdecydowałem - zrobi to za mnie. Jedna wizyta, rozmowa z kimś w rodzaju opiekuna klienta i podpisałem umowę z TaxCare. W internecie opinii o nich mnóstwo, negatywnych i pozytywnych. Olałem wszystkie bo się mniej więcej równoważyły. Najwyżej jak mi się nie spodoba to sobie pójdę gdzie indziej...

Dobrze ponad godzinę zajęło wypełnianie papierków - gdzie  ja tylko podawałem dane. Niczego nie musiałem pisać własnoręcznie, poza podpisaniem pełnomocnictw. Dostałem info na konto jakiego urzędu mam przelać parę zł za rejestrację płatnika VAT, oraz wydrukowane zgłoszenie do ewidencji. Ten jeden dokument musiałem dostarczyć do dowolnego urzędu gminy/dzielnicy. Udałem się tam następnego dnia rano i w sumie w ciągu 10 minut, z jednym tylko zgrzytem - załatwiłem. Dwa dni później dostałem informację że jestem już przedsiębiorcą i mój Wpis do Ewidencji - dostępny jest na specjalnej stronie w internecie. Luksus...

W ramach współpracy z TaxCare - dostałem od razu konto firmowe w IdeaBank, oraz panel księgowy w którym mogę wystawiać faktury i prowadzić całą księgowość. W sumie całkiem sensowny pakiet za rozsądną cenę (189 zł netto za komplet, do 30 faktur w miesiącu). Jednak IdeaBank mi ostro podpadł,  bowiem odbili pierwszy przelew, twierdząc ze konto nie jest aktywne. Dostęp do niego miałem (wszystkie loginy wysłali zaraz po podpisaniu umowy z TaxCare), napisu że nieaktywne nie było. Okazało się że nie mieli mojego Wpisu do Ewidencji - co jest śmiesznym tłumaczeniem - skoro jest dostępny dla każdego na stronie www.ceidg.gov.pl - NIP wystarczy podać a ten mieli. Oczywiście naprawili ten problem po telefonie do mojego opiekuna i zrobieniu małej aferki. Zgrzyt był jednak tak poważny - że założyłem konto firmowe w banku gdzie mam swoje konto prywatne i póki co tego w IdeaBank używam do płacenia podatków i ZUS. Jest to o tyle wygodne że księgowy zakłada mi tam zlecenia przelewów, a ja je tylko akceptuję. Nie muszę myśleć ile i na jakie konto, komu i za co. Jako leń - doceniam to rozwiązanie, więc jak nabiorę zaufania do IdeaBanku - to pewnie będę go używał w pełnym zakresie.

Zastanawiałem się nad siedzią firmy (to jeszcze przed jej rejestracją) - miałem wybór pomiędzy rejestracją w miejscu zamieszkania (dla mnie kłopotliwe, bo wynajmuję mieszkanie i musiałbym umowę renegocjować, nie chciałem generować problemów sobie i właścicielowi) a najmem jakiegoś lokalu (koszty). W grę wchodziło jeszcze wynajęcie wirtualnego biura, ale to też nieco kosztuje. Dlatego dogadałem się z jednym z klientów i mam u niego swoją siedzibę w ramach częściowego barteru. Recepcjonistka przyjmuje przesyłki kierowane do mnie, nie mam więc z tym problemów - koniec z awizami w skrzynce, a i zęby listonosza bezpieczne. Mogę też bez problemu nadać paczkę, czy fax (ciekawe kiedy technologia faxu wreszcie padnie;-). 


Oczywiście jako poważny byznesmen - mam wizytówki, firmową domenę (strona się robi) i komóreczkę. Nie mam natomiast pieczątki i wszystko wskazuje na to że tego atrybutu nie będę musiał posiadać - kult pieczątki dobiegł końca w Polsce. I bardzo dobrze...

środa, 9 maja 2012

Blogger - reaktywacja

Daaaaawno nic nie pisałem. Jakoś pod koniec ubiegłego roku siadły mi chęci na wiele rzeczy;-( Ucierpiał i ten blog, ale jako że zima za nami, wiosna prawie już też, a ja od ostatniej notki przeżyłem sporo ciekawych przygód - mam więc o czym pisać. 

Zmian w życiu całkiem sporo - zakończyłem pracę na etacie i rozpocząłem działalność na własny rachunek, co przełożyło się na nieco mniej czasu wolnego. Tym niemniej sporo satysfakcjonujących zadań wykonałem. W jednej z notek opiszę jak zakładałem firmę i w sumie to dość przyjemne doświadczenie. Opiszę też jak wygląda w Polsce próba kupienia nowego samochodu z automatyczną skrzynią biegów. Ciekawe wyzwanie - naprawdę.

Kot urósł i z psem dogadują się wyśmienicie. Śpią razem w łóżku, wspólnie się bawią (zabawa polega na hałaśliwym przelocie przez całe mieszkanie, kilka razy w tę i z powrotem;-). Kotek obecnie wygląda tak:


Jak widać to nieco demoniczne zwierzątko;-) 

Co jeszcze robię ciekawego? Trochę poważniej zainteresowałem się grami typu LARP, ale z elementami ASG.  Tutaj znajdziecie relację z dwóch edycji S.T.A.L.K.E.R.A. w których brałem ostatnio udział: STALKER - ODKRYCIE oraz STALKER - EMISJA

Dzisiaj zaś po raz pierwszy zainteresowałem się tematem domowej produkcji cydru jabłkowego i dokonałem pierwszego nastawienia. Za jakiś miesiąc będę dokonywał degustacji - nie omieszkam napisać;-)

I to chyba na tyle w poście reaktywacyjnym ;-)