Wczorajsza prasa doniosła o epokowym wydarzeniu, jakim niewątpliwie jest zaprzestanie wydawania "darmowych" posiłków przez Wojsko Polskie. Dla dociekliwców link. Za darmo były dla "ochotników" z poboru, a dla zawodowych już nie będzie. Oczywiście dziennikarze niekoniecznie muszą wszystko wiedzieć, dlatego jak zwykle spieszę z wyjaśnieniem. Otóż posiłki serwowane w jednostkach wojskowych, poza nielicznymi wyjątkami - były szczytem obrzydlistwa i niejadalności. To po prostu wołało o pomstę do nieba.
Notki o różnych bolączkach dnia codziennego, sposobach radzenia sobie z nimi i optymistycznym spojrzeniu na świat, niekoniecznie przez różowe okulary;-)
Poszukaj w Google...
wtorek, 27 października 2009
piątek, 23 października 2009
RPO i raport o armii
Dzisiejsza Wirtualna Polska publikuje artykuł pod tytułem Wstrząsający raport RPO o stanie polskiej armii. Opisuje w nim różne straszne rzeczy jakie w wojsku się dzieją. Żołnierze nie mają dobrych butów, kombinezony muszą kupować sami itd... Przyczyny tego jednak nie odgadł ani RPO, ani dziennikarze Wirtualnej Polski. Postanowiłem więc całkiem gratis podać ją na tacy wszystkim ciekawskim.
niedziela, 18 października 2009
Jak mnie wszystko boli
Zachciało mi się na stare lata więcej ruchu;-) Rower jest fajny, ale Warszawę zjeździłem wzdłuż i wszerz. Biegać nie znoszę - bo bezcelowy bieg po betonie lub asfalcie - to perwersja dla mnie niedostępna. Siłownia - bezcelowe dźwiganie tego i owego - nuda... Co więc mi pozostało? Niewiele. I z tego "niewiele" nie wiedziałem co wybrać. Gdzieś tam na końcu mózgu kołatało się ASG. Co to jest? Prawdziwie męskie wyzwanie - walka i jeszcze raz walka.
piątek, 16 października 2009
Windows 7 - zmiana wyglądu
W Windows 7 Microsoft zafundował użytkownikom kilka niespodzianek. Przykrych. Usunięto klasyczne menu start, znane od Windowsa 95, usunięto też pasek szybkiego uruchamiania (Quick Launch), w zamian dodano milion zbędnych funkcji. Zbędnych, bo umożliwiają zrobienie tego co dawniej robiłem jednym kliknięciem - pięcioma. Poza tym mnie bardzo irytuje dynamicznie zmienne menu - nie chce tam mieć najczęściej używanych opcji, tylko wszystkie za każdym razem. Nie będę się teraz denerwował - podzielę się za to metodami odzyskania normalnego wyglądu Windows 7.
Przywrócenie wyglądu klasycznego
Przywrócenie wyglądu klasycznego
Tak wygląda Seven domyslnie - po zainstalowaniu
Klikamy na Start -> Panel Sterowania. Odszukujemy moduł Wygląd i Personalizacja a pod nim Zmień kompozycję. Klikamy dwukrotnie. Zobaczymy kompozycje dla interfejsu Aero, zaś niżej Kompozycje podstawowe i o wysokim kontraście - wśród nich styl o nazwie Klasyczny Windows. Klikamy pracowicie i już po chwili mamy to:
Ikony na pulpicie
Do pełni szczęścia brakuje jeszcze kilku ikon na pulpicie. Konkretnie Moje dokumenty, Mój komputer i Moje miejsca sieciowe. Aby je odzyskać należy jeszcze w oknie zmiany tematów wybrać po lewej jego stronie opcję Zmień ikony pulpitu. Wyskoczy małe okienko:
Zaznaczamy to co nam do szczęścia potrzebne. Komputer - to dawny Mój komputer, Pliki użytkownika to Moje dokumenty, Sieć to Moje miejsca sieciowe, Panel sterowania nie wymaga objaśnień. Ekran zaczyna juz wyglądać przyzwoicie.
Pasek Szybkiego Uruchamiania
Brakowało mi jeszcze jednego drobiazgu. Oto zrzut mojego normalnie używanego paska startu z XP:
Mam na nim włączony pasek narzędzi Quick Launch, czyli Szybkie uruchamianie. Dzięki temu nawet kiedy mam zapchany cały ekran oknami - mogę szybko uruchomić okno Mojego komputera, czy inny potrzebny program. W Seven zrezygnowano z tego paska, w zamian dając dokowanie i inne wynalazki. Oczywiście da się włączyć klasyczny pasek Szybkiego uruchamiania i normalnie dodawać do niego skróty.
Oto receptura:
Oto receptura:
Klikamy RMB* na pustym miejscu paska startu i wybieramy Zablokuj pasek zadań - tak aby opcja ta została odznaczona. Teraz ponownie RMB w tym samym miejscu i wybieramy Paski narzędzi -> Nowy pasek narzędzi. Następnie musimy odszukać pożądany przez nas pasek. Znajduje się on tutaj:
C:\Użytkownicy\user\AppData\Roaming\Microsoft\Internet Explorer\Quick Launch
Katalog AppData jest normalnie ukryty - więc przed operacją należy włączyć wyświetlanie ukrytych plików i katalogów.
Teraz potwierdzamy utworzenie paska i pokazuje się on przy zegarku. Dzięki uprzedniemu odblokowaniu paska start - można go przesunąć. Pozostaje jeszcze pozbycie się etykiet. Klikamy na napis Quick Launch RMB i odznaczamy NAJPIERW opcję Pokaż tekst. Klikamy ponownie i odznaczmy Pokaż tytuł
Dzięki powyższym czynnościom - pasek w Seven wygląda tak:
Bez problemu można dodawać własne skróty za pomocą przeciągania, a przy okazji odzyskaliśmy ikonkę Pokaż Pulpit. W Seven umieszczono w prawym dolnym rogu ekranu - jakoś wolę ją w lewym;-)
Klasyczne Menu Start
Niestety w Windows Seven nie ma klasycznego menu start. Zostało definitywnie usunięte. Po zmianie skórki całego Seven na klasyczną - wygląda ono lepiej, ale jest to jednak nowe menu. W prosty sposób przywrócić klasycznego się nie da. Przynajmniej na razie. Mówię o tym dlatego że spędziłem sporo czasu szukając sposobu - więc możecie zaoszczędzić swój czas. Jeśli ktoś chce skorzystać z protez - tutaj znajdzie receptę. Mam nadzieję że kiedy Seven stanie się popularnym systemem - ktoś wpadnie na to jak uruchomić klasyczne Menu Start rodem z Windowsa 95.
Na powyższym zrzucie ekranowym nałożyłem menu start z klasyczną skórką, na interfejs Aero - wyraźnie widać że menu jest mniejsze. W pełni klasyczne - byłoby jeszcze mniejsze.
Podsumowanie
Po wszystkich zabiegach uzyskałem następujący wygląd:
Tak, wiem, jest brzydkie. I takie ma być - funkcjonalne i proste. Bo system operacyjny to nie twarz modelki żeby go ciągle tapetować i ozdabiać. Ma być wyłącznie pośrednikiem między sprzętem a uruchamianymi programami.
*RMB - Right Mouse Button - Prawy Klawisz Myszy.
*RMB - Right Mouse Button - Prawy Klawisz Myszy.
czwartek, 15 października 2009
Wspomnień czar - Kelner, płacić!
Nie od dziś wiadomo, że człowiek bardziej lubi to co już zna, od tego co nieznane. Nie jestem tutaj wyjątkiem. Przypomniałem sobie niedawno kino czechosłowackie, oglądane pasjami w dzieciństwie i młodości. Faktem jest że w TV były dwa kanały i nie było innego wyboru, ale też naprawdę lubiłem wówczas produkcje naszych czeskich braci. Na warsztat wziąłem więc czechosłowacką komedię "Kelner, Płacić!" (Vrchní, prchni!) z 1980 roku.
Opowiedziana historia jest wciągająca i ciekawa. Oto pewien księgarz z wykształcenia i zawodu, wielki miłośnik kobiet, obarczony potężnymi alimentami (skutek uwielbienia do coraz różnych kobiet), będący w związku z kolejną kobietą - wybiera się na spotkanie klasowe - zdaje się że po 25 latach od skończenia szkoły średniej. Ot, nasza klasa w wersji czechosłowackiej;-) Ponieważ jest raczej biedny - z odzieży reprezentacyjnej ma tylko garnitur wyglądający jak kelnerski uniform. Spotkanie ze znajomymi uświadamia mu że bez pieniędzy jest nikim. Wszyscy do czegoś doszli, tylko on został ofiarą losu. Postanawia więc zdobyć majątek, nie do końca legalnym sposobem. Zaczyna zarobkować jako kelner, ale nie ten który obsługuje klienta od początku do końca, a taki który tylko przychodzi po zapłatę. I tak ta cała historia się zaczyna. Potem jest już tylko ciekawiej - bohater w miarę jak się rozkręca - jest coraz pewniejszy siebie i coraz zuchwalszy. "Pracę" ułatwia mu czeski zwyczaj - kelner obsługując stolik kładzie na nim karteczkę, na której zapisuje kolejne potrawy i napoje. Pozostaje więc tylko podliczyć i zainkasować.
Warto podczas oglądania zwrócić uwagę na drugi plan - te puste, szerokie ulice, do tego stare samochody (w jednej ze scen widać Żuka), ludzie ubrani w stroje których dzisiaj nikt by nie założył nawet na wyjście ze śmieciami. Ciekawe są też zachowania ludzkie. Wydają się mocno niedzisiejsze i niepasujące od naszych czasów. Zresztą cały film nie nadaje się zbytnio dla współczesnego widza - ma zupełnie inny rytm i człowiek wychowany na kinie współczesnym źle go odbiera. Razić mogą dłużyzny, pewna sztuczność gry aktorskiej, brak dynamicznych zwrotów akcji. Mimo tego, jest to ciepłe i przyjemne kino czeskie, mające w sobie taki przewrotny humor. Nie przypomina ono polskiego kina - które w czasach socjalistycznych było mocno martyrologiczne, poważne, musiało nieść przesłanie. Kino czeskie produkowało znacznie więcej komedii - ot dla zabawy widza. I warto to wykorzystać.
Obecnie w koszach z tanimi płytami DVD w marketach i innych sklepach dla sprawnych intelektualnie inaczej, jest spory wybór starych czeskich filmów i seriali - z polskim lektorem lub napisami. Polecam eksplorację zasobów sklepów i zapoznanie się osobiste z czechosłowacką komedią...
Velorex - czyli motocykl Java w wersji samochodowej.
Opowiedziana historia jest wciągająca i ciekawa. Oto pewien księgarz z wykształcenia i zawodu, wielki miłośnik kobiet, obarczony potężnymi alimentami (skutek uwielbienia do coraz różnych kobiet), będący w związku z kolejną kobietą - wybiera się na spotkanie klasowe - zdaje się że po 25 latach od skończenia szkoły średniej. Ot, nasza klasa w wersji czechosłowackiej;-) Ponieważ jest raczej biedny - z odzieży reprezentacyjnej ma tylko garnitur wyglądający jak kelnerski uniform. Spotkanie ze znajomymi uświadamia mu że bez pieniędzy jest nikim. Wszyscy do czegoś doszli, tylko on został ofiarą losu. Postanawia więc zdobyć majątek, nie do końca legalnym sposobem. Zaczyna zarobkować jako kelner, ale nie ten który obsługuje klienta od początku do końca, a taki który tylko przychodzi po zapłatę. I tak ta cała historia się zaczyna. Potem jest już tylko ciekawiej - bohater w miarę jak się rozkręca - jest coraz pewniejszy siebie i coraz zuchwalszy. "Pracę" ułatwia mu czeski zwyczaj - kelner obsługując stolik kładzie na nim karteczkę, na której zapisuje kolejne potrawy i napoje. Pozostaje więc tylko podliczyć i zainkasować.
Warto podczas oglądania zwrócić uwagę na drugi plan - te puste, szerokie ulice, do tego stare samochody (w jednej ze scen widać Żuka), ludzie ubrani w stroje których dzisiaj nikt by nie założył nawet na wyjście ze śmieciami. Ciekawe są też zachowania ludzkie. Wydają się mocno niedzisiejsze i niepasujące od naszych czasów. Zresztą cały film nie nadaje się zbytnio dla współczesnego widza - ma zupełnie inny rytm i człowiek wychowany na kinie współczesnym źle go odbiera. Razić mogą dłużyzny, pewna sztuczność gry aktorskiej, brak dynamicznych zwrotów akcji. Mimo tego, jest to ciepłe i przyjemne kino czeskie, mające w sobie taki przewrotny humor. Nie przypomina ono polskiego kina - które w czasach socjalistycznych było mocno martyrologiczne, poważne, musiało nieść przesłanie. Kino czeskie produkowało znacznie więcej komedii - ot dla zabawy widza. I warto to wykorzystać.
Obecnie w koszach z tanimi płytami DVD w marketach i innych sklepach dla sprawnych intelektualnie inaczej, jest spory wybór starych czeskich filmów i seriali - z polskim lektorem lub napisami. Polecam eksplorację zasobów sklepów i zapoznanie się osobiste z czechosłowacką komedią...
poniedziałek, 12 października 2009
Dwulicowe przepisy
Przeglądając w ostatnich dniach prasę elektroniczną natknąłem się na taki oto ciekawy kwiatek - LINK
Sprawa była swego czasu dość głośna, doradca prezydenta to w końcu nie byle dealer proszku z miasta, więc media i służby wiązały dużą nadzieję na fajną, medialną i przynoszącą awanse sprawę. Koleś w końcu miał 1,5 kilograma towaru. Jednak nie udało się w żaden sposób udowodnić handlu i wyszło na to że miał towar na własny użytek - inaczej zakwalifikować czynu się nie dało. Nie mam najmniejszego zamiaru skupiać się na rzeczonym osobniku i jego kokainie - on jest tylko punktem wyjściowym do pewnych rozważań.
Mamy w sklepach, kioskach, trafikach takie coś jak papierosy, cygara i tytonie fajkowe. W swoim składzie zawierają jeden z najsilniejszych narkotyków - nikotynę. Ktoś może powiedzieć oczywiście że to taki nieszkodliwy narkotyk. Niestety to bardzo błędne przekonanie. Nikotyna jest bardzo silnym i perfidnym narkotykiem. Niszczy trwale układ nerwowy - upośledzając jego działanie. Działa powoli, to fakt, ale działa destrukcyjnie. Jednakże po obłożeniu akcyzą - jest kurą znoszącą złote jaja. Producentom papierosów i państwu. Zupełnie przypadkiem ten sam mechanizm dotyczy alkoholu. Alkohol co prawda narkotykiem tak do końca nie jest, ale działanie rozweselająco-uzależniające ma jak najbardziej. Podobnie jak w przypadku nikotyny - obłożony jest wysokimi podatkami. Oba produkty charakteryzują się niskim kosztem wytworzenia i wysoką ceną zbytu gotowego wyrobu - "wypełniaczem cenowym" są podatki. Nałożone zresztą w "trosce" o zdrowie konsumentów.
Różnica pomiędzy kokainą, marihuaną, heroiną a nikotyną i alkoholem jest tylko w opodatkowaniu. Kasa generowana przez te produkty, które uznano za legalne i opodatkowano - zasila budżet państwa, a drobniejsze sumki z niego trafiają do różnych funduszy. Między innymi od każdej flaszeczki okowitki pewna suma idzie na zwalczanie i zapobieganie alkoholizmowi. Pieniądze z papierosów na leczenie palaczy. Przy okazji oczywiście mówi się jak to źli palacze wymagają drogiego leczenia, zapominając oczywiście ile każdy palacz wrzuca do budżetu. Dla jasności - minimalna stawka za 1000 papierosów to obecnie około 142 zł. Paląc 20 papierosów dziennie - po 50 dniach mamy 1000 wypalonych. Doliczając do tego normalną składkę zdrowotną jaką palacz płaci pracując, a pracuje skoro na fajeczki stać - państwo świetnie na tym wychodzi. Poza tym nie każdy palacz choruje i umiera na choroby wywołane paleniem. Podobnie jest z alkoholikami.
Są dwa wyjścia z sytuacji kiedy część narkotyków jest legalna, a część nie. Pierwsze wyjście to całkowite zakazanie wszystkiego co związane z jakimkolwiek odurzaniem się. Czymkolwiek! I tylko stuprocentowy, patentowany, wybrany w wolnych wyborach idiota uwierzy że to zadziała. Nawet jeżeli wprowadzona zostanie równolegle wojskowa zasada "jebać, karać, nie wyróżniać" - ludzie i tak będą się odurzać. Więc w celu przeciwdziałania nielegalnej produkcji i dystrybucji - państwo powoła specjalne siły, które dbać będą o kręgosłup moralny narodu. Z braku dochodów z alkoholu i papierosów - siły te sfinansować trzeba będzie z ogólnej podwyżki podatków. Tymczasem rozkwitnie czarny rynek, rozwiną się gangi dbające o dostarczenie społeczeństwu zakazanych, ale pożądanych dóbr. Zarobią na tym niewyobrażalną kasę, bo co zakazane jest drogie. Kasę trzeba będzie wyprać - więc zaczną się układy i układziki, często polityków z mafijnym półświatkiem. Kasa popłynie na konta polityków w różnych ciepłych krajach. Trzeba będzie więc powołać do życia jeszcze silniejsze CBA, aby zwalczyć korupcję i zgniliznę moralną we władzach państwowych. Powołana agencja, podobnie jak agencje antynarkotykowe, wykonywać będzie swoją pracę oczywiście sumiennie, ale bez większego pośpiechu - bo wyłapanie wszystkich producentów, dealerów, mafijnych bossów, skorumpowanych polityków i zwykłych klientów z minimalną ilością zakazanego towaru jest:
a. całkowicie niemożliwe
b. nawet jakby - to gdzie ich wszystkich wsadzić?
c. wyłapanie wszystkich to głupota, bo służby stracą sens bytu
No i co mamy? Gówno mamy. A co się stanie jak zalegalizujemy wszystko jak leci? Powiem brutalnie - nic się nie stanie. Mafia straci w tym zakresie potężne źródło dochodu, zarobi państwo. Państwo zaoszczędzi też na utrzymywaniu kosztownego aparatu antynarkotykowego. Z akcyzy na wszelakich narkotykach będzie miało potężną kasę. Kasę którą można przeznaczyć na naprawdę ważne cele. Drobnym problemem oczywiście są konsumenci. Bo mają obrzydliwy zwyczaj uzależniania się od zażywanego towaru. Taka niestety jest natura człowieka i działanie tych wesołych substancji. Tyle że kiedy narkotyki są zakazane oficjalnie to dotrzeć do nich i tak można bez większego problemu - nabijając kabzę półświatkowi. Kiedy są legalne, pod kontrolą państwa - raz że są czystsze, a więc bezpieczniejsze, a dwa że łatwiej kontrolować dostęp doń nieletnich. Oczywiście nie bez znaczenia jest odpowiednia, rzetelna i solidna edukacja. A nie szkolna ściema, w wykonaniu zmęczonych, źle opłacanych nauczycieli.
Żeby się komuś nie wydawało że piszę o abstrakcji - to proszę spojrzeć na rynek muzyczny, filmowy czy komputerowy. Panuje tam coś tak strasznego jak PIRACTWO. Ludzie KRADNĄ innym ludziom ich własność. Ci inni ludzie powołują do życia specjalne organizacje które tropią złych piratów w ich ostojach. Nad ranem ciężkie buciory wywalają drzwi i wpada ekipa specjalna. Wywleka z łóżka złego pirata i zabierając mu wszystkie komputery i nośniki wlecze go przed oblicze Temidy. Ta niestety jest ślepa...
Organizacje dbające o prawa autorskie, koncerny medialne, firmy softwareowe - wydają krocie na specjalne komórki antypirackie, lobbing w parlamentach aby zaostrzyć przepisy, tworzą oprogramowanie mające utrudnić piractwo. Na każdą jednak technikę antypiratów - piraci wymyślają kontrtechnikę. Towar o który trwa walka, jest dystrybuowany w archaiczny i kosztowny sposób, bo trzeba utrzymać olbrzymie koncerny. Koncerny marnują niewyobrażalne pieniądze na nieskuteczne działania, ośmieszają się, czasem płacą odszkodowania (np. Sony za rootkita), tracą czas zamiast się zmienić. Zarobić niemałe pieniądze bez darcia kotów z klientami - bo piraci to ich klienci - kupują całkiem niemało wytworów które ściągają z sieci aby się z nimi zapoznać. No i nie można zapomnieć o niemałym podziemiu które korzystając z wojny podrabia oryginalne produkty (tłocznie lewych płyt bez problemu podrabiają płytki Microsoftu i nie tylko). Najzabawniejsze w tym jest to że konsumenci mają w ręku jeszcze jedną broń - jest to prawdziwa Wunderwaffe która może zmieść wielkie koncerny medialne z powierzchni ziemi. Wystarczy całkowicie przestać kupować ich produkty. Kilkumiesięczna wstrzemięźliwość wszystkich konsumentów i po krzyku. W dobie wszechobecnego internetu to wcale nie jest takie niemożliwe.
W obu przypadkach - narkotyków i piractwa działają te same mechanizmy. Są one uniwersalne - dotyczyć będą każdego zakazanego w jakiś sposób towaru. Im więcej osób będzie tego towaru pożądało - tym zacieklejsza będzie walka. Tym więcej wydawać będzie się na nią kasy - zupełnie bez sensu. Trzeba od razu znaleźć sensowny mechanizm i wykorzystać możliwości, zamiast walczyć na śmierć i życie z własnym klientem lub elektoratem...
Sprawa była swego czasu dość głośna, doradca prezydenta to w końcu nie byle dealer proszku z miasta, więc media i służby wiązały dużą nadzieję na fajną, medialną i przynoszącą awanse sprawę. Koleś w końcu miał 1,5 kilograma towaru. Jednak nie udało się w żaden sposób udowodnić handlu i wyszło na to że miał towar na własny użytek - inaczej zakwalifikować czynu się nie dało. Nie mam najmniejszego zamiaru skupiać się na rzeczonym osobniku i jego kokainie - on jest tylko punktem wyjściowym do pewnych rozważań.
Mamy w sklepach, kioskach, trafikach takie coś jak papierosy, cygara i tytonie fajkowe. W swoim składzie zawierają jeden z najsilniejszych narkotyków - nikotynę. Ktoś może powiedzieć oczywiście że to taki nieszkodliwy narkotyk. Niestety to bardzo błędne przekonanie. Nikotyna jest bardzo silnym i perfidnym narkotykiem. Niszczy trwale układ nerwowy - upośledzając jego działanie. Działa powoli, to fakt, ale działa destrukcyjnie. Jednakże po obłożeniu akcyzą - jest kurą znoszącą złote jaja. Producentom papierosów i państwu. Zupełnie przypadkiem ten sam mechanizm dotyczy alkoholu. Alkohol co prawda narkotykiem tak do końca nie jest, ale działanie rozweselająco-uzależniające ma jak najbardziej. Podobnie jak w przypadku nikotyny - obłożony jest wysokimi podatkami. Oba produkty charakteryzują się niskim kosztem wytworzenia i wysoką ceną zbytu gotowego wyrobu - "wypełniaczem cenowym" są podatki. Nałożone zresztą w "trosce" o zdrowie konsumentów.
Różnica pomiędzy kokainą, marihuaną, heroiną a nikotyną i alkoholem jest tylko w opodatkowaniu. Kasa generowana przez te produkty, które uznano za legalne i opodatkowano - zasila budżet państwa, a drobniejsze sumki z niego trafiają do różnych funduszy. Między innymi od każdej flaszeczki okowitki pewna suma idzie na zwalczanie i zapobieganie alkoholizmowi. Pieniądze z papierosów na leczenie palaczy. Przy okazji oczywiście mówi się jak to źli palacze wymagają drogiego leczenia, zapominając oczywiście ile każdy palacz wrzuca do budżetu. Dla jasności - minimalna stawka za 1000 papierosów to obecnie około 142 zł. Paląc 20 papierosów dziennie - po 50 dniach mamy 1000 wypalonych. Doliczając do tego normalną składkę zdrowotną jaką palacz płaci pracując, a pracuje skoro na fajeczki stać - państwo świetnie na tym wychodzi. Poza tym nie każdy palacz choruje i umiera na choroby wywołane paleniem. Podobnie jest z alkoholikami.
Są dwa wyjścia z sytuacji kiedy część narkotyków jest legalna, a część nie. Pierwsze wyjście to całkowite zakazanie wszystkiego co związane z jakimkolwiek odurzaniem się. Czymkolwiek! I tylko stuprocentowy, patentowany, wybrany w wolnych wyborach idiota uwierzy że to zadziała. Nawet jeżeli wprowadzona zostanie równolegle wojskowa zasada "jebać, karać, nie wyróżniać" - ludzie i tak będą się odurzać. Więc w celu przeciwdziałania nielegalnej produkcji i dystrybucji - państwo powoła specjalne siły, które dbać będą o kręgosłup moralny narodu. Z braku dochodów z alkoholu i papierosów - siły te sfinansować trzeba będzie z ogólnej podwyżki podatków. Tymczasem rozkwitnie czarny rynek, rozwiną się gangi dbające o dostarczenie społeczeństwu zakazanych, ale pożądanych dóbr. Zarobią na tym niewyobrażalną kasę, bo co zakazane jest drogie. Kasę trzeba będzie wyprać - więc zaczną się układy i układziki, często polityków z mafijnym półświatkiem. Kasa popłynie na konta polityków w różnych ciepłych krajach. Trzeba będzie więc powołać do życia jeszcze silniejsze CBA, aby zwalczyć korupcję i zgniliznę moralną we władzach państwowych. Powołana agencja, podobnie jak agencje antynarkotykowe, wykonywać będzie swoją pracę oczywiście sumiennie, ale bez większego pośpiechu - bo wyłapanie wszystkich producentów, dealerów, mafijnych bossów, skorumpowanych polityków i zwykłych klientów z minimalną ilością zakazanego towaru jest:
a. całkowicie niemożliwe
b. nawet jakby - to gdzie ich wszystkich wsadzić?
c. wyłapanie wszystkich to głupota, bo służby stracą sens bytu
No i co mamy? Gówno mamy. A co się stanie jak zalegalizujemy wszystko jak leci? Powiem brutalnie - nic się nie stanie. Mafia straci w tym zakresie potężne źródło dochodu, zarobi państwo. Państwo zaoszczędzi też na utrzymywaniu kosztownego aparatu antynarkotykowego. Z akcyzy na wszelakich narkotykach będzie miało potężną kasę. Kasę którą można przeznaczyć na naprawdę ważne cele. Drobnym problemem oczywiście są konsumenci. Bo mają obrzydliwy zwyczaj uzależniania się od zażywanego towaru. Taka niestety jest natura człowieka i działanie tych wesołych substancji. Tyle że kiedy narkotyki są zakazane oficjalnie to dotrzeć do nich i tak można bez większego problemu - nabijając kabzę półświatkowi. Kiedy są legalne, pod kontrolą państwa - raz że są czystsze, a więc bezpieczniejsze, a dwa że łatwiej kontrolować dostęp doń nieletnich. Oczywiście nie bez znaczenia jest odpowiednia, rzetelna i solidna edukacja. A nie szkolna ściema, w wykonaniu zmęczonych, źle opłacanych nauczycieli.
Żeby się komuś nie wydawało że piszę o abstrakcji - to proszę spojrzeć na rynek muzyczny, filmowy czy komputerowy. Panuje tam coś tak strasznego jak PIRACTWO. Ludzie KRADNĄ innym ludziom ich własność. Ci inni ludzie powołują do życia specjalne organizacje które tropią złych piratów w ich ostojach. Nad ranem ciężkie buciory wywalają drzwi i wpada ekipa specjalna. Wywleka z łóżka złego pirata i zabierając mu wszystkie komputery i nośniki wlecze go przed oblicze Temidy. Ta niestety jest ślepa...
Organizacje dbające o prawa autorskie, koncerny medialne, firmy softwareowe - wydają krocie na specjalne komórki antypirackie, lobbing w parlamentach aby zaostrzyć przepisy, tworzą oprogramowanie mające utrudnić piractwo. Na każdą jednak technikę antypiratów - piraci wymyślają kontrtechnikę. Towar o który trwa walka, jest dystrybuowany w archaiczny i kosztowny sposób, bo trzeba utrzymać olbrzymie koncerny. Koncerny marnują niewyobrażalne pieniądze na nieskuteczne działania, ośmieszają się, czasem płacą odszkodowania (np. Sony za rootkita), tracą czas zamiast się zmienić. Zarobić niemałe pieniądze bez darcia kotów z klientami - bo piraci to ich klienci - kupują całkiem niemało wytworów które ściągają z sieci aby się z nimi zapoznać. No i nie można zapomnieć o niemałym podziemiu które korzystając z wojny podrabia oryginalne produkty (tłocznie lewych płyt bez problemu podrabiają płytki Microsoftu i nie tylko). Najzabawniejsze w tym jest to że konsumenci mają w ręku jeszcze jedną broń - jest to prawdziwa Wunderwaffe która może zmieść wielkie koncerny medialne z powierzchni ziemi. Wystarczy całkowicie przestać kupować ich produkty. Kilkumiesięczna wstrzemięźliwość wszystkich konsumentów i po krzyku. W dobie wszechobecnego internetu to wcale nie jest takie niemożliwe.
W obu przypadkach - narkotyków i piractwa działają te same mechanizmy. Są one uniwersalne - dotyczyć będą każdego zakazanego w jakiś sposób towaru. Im więcej osób będzie tego towaru pożądało - tym zacieklejsza będzie walka. Tym więcej wydawać będzie się na nią kasy - zupełnie bez sensu. Trzeba od razu znaleźć sensowny mechanizm i wykorzystać możliwości, zamiast walczyć na śmierć i życie z własnym klientem lub elektoratem...
niedziela, 11 października 2009
Zakupy...
Powszechnie przyjęta jest praktyka umieszczania na opakowaniach produktów rysunków, bądź zdjęć tego z czego produkt powstał. Taka na ten przykład wódka Żytnia - na etykiecie cudnej urody kłosek najprzedniejszego żyta. Sok z winogron - a na kartonie wielka kiść świeżo zerwanych, idealnie dojrzałych, doskonale okrągłych i pysznych gronek. Mleczko z krowy? Na etykiecie krowa jak żywa. No dobra - na mleku łowickim Łowiczanka z Łowiczaninem pląsają, ale już na parówkach z indyka pyszni się przecudny indor - samczyk znaczy...
Zaprezentowany powyżej pasztet z dziczyzny, czyli zwierzyny wolno pętającej się po puszczy - ślina z paszczy sama leci. Człowiek czuje ten lekko mroczny, wilgotny i mglisty zapach knieji, podnieca się niczym pies gończy na samą myśl o zatopieniu zębów w doskonałym smakołyku. Opakowania produktów tak właśnie mają działać na nasze zmysły - podniecać, uwodzić, zachęcać do kupna, prezentując doskonałe walory produktu, poprzez pozytywne skojarzenie tego co widzimy na opakowaniu z jego zawartością. Robi się tak dla tych, co to czytać ze zrozumieniem do końca nie potrafią. Rysunek, niczym w czasach prehistorycznych - jest informacją doskonale skończoną i wystarczającą.
No to co powiecie o wyrobie powyżej? Kojarzy się z czymś smakowitym? Pasztet z kota, z dodatkiem łososia? Opakowanie nie mówi że to pasztet z łososia, a jedynie z łososiem. Głównym bohaterem potrawy jest zdecydowanie kot domowy, lub dachowiec. Tak wynika z komunikatu na opakowaniu. Dobra, czepiam się. Znalazłem ten frykas na półce z jedzeniem dla zwierząt. Jest tam więcej takich specjałów. Żarcie dla psa z psami na opakowaniu. Trochę to jednak kanibalizmem zalatuje w zwierzęcym wydaniu. A co się stanie kiedy jakiś biedak, nie znający naszego narzecza zechce zakupić jakieś smaczne jedzenie i nieopatrznie trafi taki pasztecik z kota jak na fotce? W końcu różne są kultury i zwyczaje - Alf nie gardził kotami, nie wiem tylko czy miałby ochotę na ich pożywienie, zamiast pożywiać się nimi...
Zaprezentowany powyżej pasztet z dziczyzny, czyli zwierzyny wolno pętającej się po puszczy - ślina z paszczy sama leci. Człowiek czuje ten lekko mroczny, wilgotny i mglisty zapach knieji, podnieca się niczym pies gończy na samą myśl o zatopieniu zębów w doskonałym smakołyku. Opakowania produktów tak właśnie mają działać na nasze zmysły - podniecać, uwodzić, zachęcać do kupna, prezentując doskonałe walory produktu, poprzez pozytywne skojarzenie tego co widzimy na opakowaniu z jego zawartością. Robi się tak dla tych, co to czytać ze zrozumieniem do końca nie potrafią. Rysunek, niczym w czasach prehistorycznych - jest informacją doskonale skończoną i wystarczającą.
No to co powiecie o wyrobie powyżej? Kojarzy się z czymś smakowitym? Pasztet z kota, z dodatkiem łososia? Opakowanie nie mówi że to pasztet z łososia, a jedynie z łososiem. Głównym bohaterem potrawy jest zdecydowanie kot domowy, lub dachowiec. Tak wynika z komunikatu na opakowaniu. Dobra, czepiam się. Znalazłem ten frykas na półce z jedzeniem dla zwierząt. Jest tam więcej takich specjałów. Żarcie dla psa z psami na opakowaniu. Trochę to jednak kanibalizmem zalatuje w zwierzęcym wydaniu. A co się stanie kiedy jakiś biedak, nie znający naszego narzecza zechce zakupić jakieś smaczne jedzenie i nieopatrznie trafi taki pasztecik z kota jak na fotce? W końcu różne są kultury i zwyczaje - Alf nie gardził kotami, nie wiem tylko czy miałby ochotę na ich pożywienie, zamiast pożywiać się nimi...
piątek, 9 października 2009
środa, 7 października 2009
Przyzwyczajenie druga naturą człowieka
Lubię rzeczy które znam. Jak kupię fajne dżinsy i zetrę po pół roku w proch - to chciałbym kupić identyczne - bo już je wypróbowałem i wiem że są ok. Oczywiście zakup identycznych jest niemożliwy - bo jest NOWA KOLEKCJA. Jak słyszę to sformułowanie z ust sprzedawcy to mam ochotę od razu go udusić. Wiem że jest niewinny, ale i tak czuję że muszę to zrobić. Wkurza mnie, że pewne klasyczne wzory podlegają czemuś o nazwie MODA. Co to w ogóle jest moda? Ja chcę móc kupić takie same, zwykłe, proste, niebieskie dżinsy. Nie chcę spieranych, z kieszeniami naszytymi poniżej dupy, a pasem w połowie biodra. Chcę takie same, jak pół roku temu. I nowy splot tkaniny tez mnie nie interesuje (tym bardziej że zazwyczaj głównym celem jego opracowania jest szybsze przecieranie spodni).
Z powyższych powodów, kiedy kolejny raz miałem problem pt. nowe dżinsy - kupiłem klasyczne spodnie Wranglera. Wyglądały dokładnie tak jak chciałem aby wyglądały - czyli pełna stylowa klasyka. Z małym ale - co odkryłem po powrocie do domu? Otóż jakiś cymbał (w domyśle - pieprzony księgowy) wpadł na pomysł zaoszczędzenia (a więc zarobienia) paru centów na każdej parze. Co wymyślono? Otóż skrócono zamek błyskawiczny w rozporku o 1,5 cm. Niby nic, ale w skali globalnej produkcji - to poważna kasa. Zaoszczędzono kilometry zamka. A że użytkownik ma problem z włożeniem ręki i wyjęciem fiuta? A kogo to obchodzi? A niech szcza na siedząco! Oczywiście rozporki na guziki mają normalny rozmiar, ale za nimi nie przepadam.
Nauczony powyższym doświadczeniem, przy kolejnych zakupach zastosowałem zestaw zabezpieczeń. Po pierwsze szerokim łukiem ominąłem sklep Wranglera - sorry chłopaki, ale tak się bawić nie będziemy - chyba że dołączycie szczypce do wyciągania penisa do każdych spodni. Po drugie kupiłem Levisy 501 - na wszelki wypadek od razu dwie pary. Przez rok, może półtora dam radę (nawet 501 ulegają modnemu tuningowi). Po trzecie - kupując nowe spodnie starannie sprawdzam długość zamka błyskawicznego, aby nie dać się znowu zaskoczyć.
Ten sam problem dotyczy butów. Nie mówię tutaj o pantoflach ze spiczastym noskiem, czy innym obuwiu dla przedstawicieli handlowych. Mówię o wygodnych buciorach za kostkę, które mają dobry mikroklimat dla stopy, świetnie leżą i mało ważą (no mogą czasem więcej;-). Kupujemy jedna parę, stwierdzamy że są ok. Chcemy kupić takie znowu za jakiś czas - nie ma - już jest NOWA KOLEKCJA. I dupa. Któregoś roku zastosowałem metodę taką - kupiłem buty, uznałem za wygodne i poczekałem na wyprzedaż. Kupiłem chyba 3 pary identycznych. Dzięki temu mam spokój do końca 2010 roku. Jedna para jeszcze leży w pudełku;-) Wiem, to jest wyszukana perwersja. Wiem, są już niemodne - tak, bardzo mi z tego powodu przykro;-) Ważne że są wygodne i dobrze się w nich czuję.
A próbowaliście kupić zwykłe, dobrej jakości, czarne, bawełniane koszulki - BEZ żadnych napisów? To też spore wyzwanie. Zresztą niekoniecznie czarne - w dowolnym kolorze mogą być, byle solidne i jednobarwne. To jest często mission impossible - bo różne kreatury mody wymyślają jak tutaj człowiekowi życie utrudnić. Kupno zimowej kurtki bez wielkiej reklamy producenta też nie jest proste. A z jakiej racji mam kupować odzież z reklamą? Chcą się zareklamować na moich plecach? Proszę bardzo - kurteczka z logosem gratis i co miesiąc sumka na moje konto za najem powierzchni reklamowej. Bo niby czemu nie?
Na szczęście zakup 40 par identycznych skarpet nie jest jeszcze problemem;-) I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszą notkę;-)
Z powyższych powodów, kiedy kolejny raz miałem problem pt. nowe dżinsy - kupiłem klasyczne spodnie Wranglera. Wyglądały dokładnie tak jak chciałem aby wyglądały - czyli pełna stylowa klasyka. Z małym ale - co odkryłem po powrocie do domu? Otóż jakiś cymbał (w domyśle - pieprzony księgowy) wpadł na pomysł zaoszczędzenia (a więc zarobienia) paru centów na każdej parze. Co wymyślono? Otóż skrócono zamek błyskawiczny w rozporku o 1,5 cm. Niby nic, ale w skali globalnej produkcji - to poważna kasa. Zaoszczędzono kilometry zamka. A że użytkownik ma problem z włożeniem ręki i wyjęciem fiuta? A kogo to obchodzi? A niech szcza na siedząco! Oczywiście rozporki na guziki mają normalny rozmiar, ale za nimi nie przepadam.
Nauczony powyższym doświadczeniem, przy kolejnych zakupach zastosowałem zestaw zabezpieczeń. Po pierwsze szerokim łukiem ominąłem sklep Wranglera - sorry chłopaki, ale tak się bawić nie będziemy - chyba że dołączycie szczypce do wyciągania penisa do każdych spodni. Po drugie kupiłem Levisy 501 - na wszelki wypadek od razu dwie pary. Przez rok, może półtora dam radę (nawet 501 ulegają modnemu tuningowi). Po trzecie - kupując nowe spodnie starannie sprawdzam długość zamka błyskawicznego, aby nie dać się znowu zaskoczyć.
Ten sam problem dotyczy butów. Nie mówię tutaj o pantoflach ze spiczastym noskiem, czy innym obuwiu dla przedstawicieli handlowych. Mówię o wygodnych buciorach za kostkę, które mają dobry mikroklimat dla stopy, świetnie leżą i mało ważą (no mogą czasem więcej;-). Kupujemy jedna parę, stwierdzamy że są ok. Chcemy kupić takie znowu za jakiś czas - nie ma - już jest NOWA KOLEKCJA. I dupa. Któregoś roku zastosowałem metodę taką - kupiłem buty, uznałem za wygodne i poczekałem na wyprzedaż. Kupiłem chyba 3 pary identycznych. Dzięki temu mam spokój do końca 2010 roku. Jedna para jeszcze leży w pudełku;-) Wiem, to jest wyszukana perwersja. Wiem, są już niemodne - tak, bardzo mi z tego powodu przykro;-) Ważne że są wygodne i dobrze się w nich czuję.
A próbowaliście kupić zwykłe, dobrej jakości, czarne, bawełniane koszulki - BEZ żadnych napisów? To też spore wyzwanie. Zresztą niekoniecznie czarne - w dowolnym kolorze mogą być, byle solidne i jednobarwne. To jest często mission impossible - bo różne kreatury mody wymyślają jak tutaj człowiekowi życie utrudnić. Kupno zimowej kurtki bez wielkiej reklamy producenta też nie jest proste. A z jakiej racji mam kupować odzież z reklamą? Chcą się zareklamować na moich plecach? Proszę bardzo - kurteczka z logosem gratis i co miesiąc sumka na moje konto za najem powierzchni reklamowej. Bo niby czemu nie?
Na szczęście zakup 40 par identycznych skarpet nie jest jeszcze problemem;-) I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszą notkę;-)
wtorek, 6 października 2009
Nie lubię poniedziałku
Co ja wczoraj przeżyłem!!! Kompletny chaos i horror teletechniczno-informatyczny. Wszystkie komputery sprzysięgły się chyba żeby zrobić mi na złość. Najpierw u klienta padło zasilanie - jakaś awaria środowiskowa i prąd pojawiał się i znikał. Jak już wrócił na stałe - okazało się że zmarło się serwerowi jednemu. No to ognia i naprawiamy. Okazało się że padł dość istotny podzespół, ale maszyna na szczęście na gwarancji, więc zgłoszenie do serwisu i czekamy na nowego grata.
W międzyczasie jeden z użytkowników zaraportował że mu maile w Outlooku Expressie wcięło i ma błąd odbierania poczty. Szlag by to trafił - następny, któremu udało się przekroczyć 2GB w rozmiarze pliku bazy. Oczywiście Microsoft nie ma narzędzia do obcinania pliku dbx, ma tylko do pst - od dużego Outlooka z pakietu Office. Więc szybkie nurkowanie po sieci i zdziwienie - nie ma obcinarki do dbx. Trzeba wyekstrahować maile do pojedynczych pliczków eml i ręcznie wrzuć je z powrotem (oczywiście rozdzielając tak aby znowu nie przekroczyć 2GB). Zapuściłem więc stosowny program - wyniki może na wtorek rano będą.
Oczywiście w czasie mojego pobytu u klienta rozwiązał się worek z nieszczęściami. A to komuś drukarka wyparowała, a to zniknął plik, a to kolory na ekranie nie takie jak były wczoraj. Taki normalny, codzienny koszmarek ;-)
Pojechałem do domu, gdzie czekało mnie rozwiązanie problemu z domowym serwerem. Tydzień temu padła mu płyta główna, dostał nową, padła po 24h, więc w ramach gwarancji dostał kolejną. Od tego momentu zachowywał się jakby podpięty był do switcha 10Mbit, mimo że raportował 100Mbit. Wymieniłem patchcord, dołożyłem drugą kartę sieciową - nadal to samo. Zapiąłem patchcord jak najkrótszy - nic, potem najdłuższy jaki miałem i ułożyłem go w magiczne znaki, aby pakiety odpowiednio przyspieszały - nadal nic. Piana leciała mi już z ust, kiedy spłynęło na mnie oświecenie - wypiąłem switcha Linksysa i podłączyłem inny model tejże firmy. Voila! Poskładałem więc zabawki, uporządkowałem teren i sądziłem że to na dzisiaj koniec atrakcji.
Niestety - żony laptop za chińskiego boga nie chciał współpracować z WiFi z tego zapasowego Linksysa. Nie ma certyfikatu dla sieci i spadaj. Chciałem mu zabronić łączenia z tą siecią i wykasować ją z sieci preferowanych, aby ponownie skonfigurować - nie, nie da się. Po chwili wpadłem na to że by ją na chama wpisać z poprawnym hasłem - pomogło. Żona zadowolona poszła z zabawką swoją, po chwili jednak zaraportowała że przestało działać skrolowanie na touchpadzie. Działało codzienni przez dwa lata bez zarzutu i oczywiście musiało się zjebać w mój wesoły poniedziałek. Sprawdzam w Panelu Sterowania - otóż za nic na świecie nie da się zaznaczyć opcji które to zarządzają tymi funkcjami. Po restarcie kompa nadal nie da się ich zaznaczyć, a na dodatek pracowicie naprawiona sieć bezprzewodowa znowu drze japę o certyfikat. Tutaj poczułem że muszę pójść się położyć bo za moment eksploduję. Nawet chwilę poleżałem, ale zachciało mi się pograć w Cannon Fodder.
Podniosłem więc pokrywę mojego laptopa i czekałem na wyjście ze stanu wstrzymania. Oczywiście nie wyszedł - skończyło się paroma brzydkimi słowami pod nosem i restartem. Odpalił, ja odpaliłem grę i liczyłem na to że się wreszcie uspokoję, a z racji że była już 22:00 prawie - iż nic się z komputerków już nie popsuje. Byłem oczywiście w błędzie. Ostatnim komputerem jaki tego dnia postanowił zrobić mi na złość był serwer domowy. Podczas operacji z wkładaniem mu dodatkowej karty sieciowej - wysunęła się karta TV. Niedużo, ale przestała kontaktować. Skutkiem oczywiście brak sygnału TV. Dojście do tego co jest przyczyną - kolejne 20 minut. Naprawa to już chwilka.
Stwierdziłem że się poddaję całkowicie. Zamknąłem laptopa, nie będę grał w nic - używanie komputera w ten poniedziałek jest ewidentnie niebezpieczne dla mojego zdrowia psychicznego.
W międzyczasie jeden z użytkowników zaraportował że mu maile w Outlooku Expressie wcięło i ma błąd odbierania poczty. Szlag by to trafił - następny, któremu udało się przekroczyć 2GB w rozmiarze pliku bazy. Oczywiście Microsoft nie ma narzędzia do obcinania pliku dbx, ma tylko do pst - od dużego Outlooka z pakietu Office. Więc szybkie nurkowanie po sieci i zdziwienie - nie ma obcinarki do dbx. Trzeba wyekstrahować maile do pojedynczych pliczków eml i ręcznie wrzuć je z powrotem (oczywiście rozdzielając tak aby znowu nie przekroczyć 2GB). Zapuściłem więc stosowny program - wyniki może na wtorek rano będą.
Oczywiście w czasie mojego pobytu u klienta rozwiązał się worek z nieszczęściami. A to komuś drukarka wyparowała, a to zniknął plik, a to kolory na ekranie nie takie jak były wczoraj. Taki normalny, codzienny koszmarek ;-)
Pojechałem do domu, gdzie czekało mnie rozwiązanie problemu z domowym serwerem. Tydzień temu padła mu płyta główna, dostał nową, padła po 24h, więc w ramach gwarancji dostał kolejną. Od tego momentu zachowywał się jakby podpięty był do switcha 10Mbit, mimo że raportował 100Mbit. Wymieniłem patchcord, dołożyłem drugą kartę sieciową - nadal to samo. Zapiąłem patchcord jak najkrótszy - nic, potem najdłuższy jaki miałem i ułożyłem go w magiczne znaki, aby pakiety odpowiednio przyspieszały - nadal nic. Piana leciała mi już z ust, kiedy spłynęło na mnie oświecenie - wypiąłem switcha Linksysa i podłączyłem inny model tejże firmy. Voila! Poskładałem więc zabawki, uporządkowałem teren i sądziłem że to na dzisiaj koniec atrakcji.
Niestety - żony laptop za chińskiego boga nie chciał współpracować z WiFi z tego zapasowego Linksysa. Nie ma certyfikatu dla sieci i spadaj. Chciałem mu zabronić łączenia z tą siecią i wykasować ją z sieci preferowanych, aby ponownie skonfigurować - nie, nie da się. Po chwili wpadłem na to że by ją na chama wpisać z poprawnym hasłem - pomogło. Żona zadowolona poszła z zabawką swoją, po chwili jednak zaraportowała że przestało działać skrolowanie na touchpadzie. Działało codzienni przez dwa lata bez zarzutu i oczywiście musiało się zjebać w mój wesoły poniedziałek. Sprawdzam w Panelu Sterowania - otóż za nic na świecie nie da się zaznaczyć opcji które to zarządzają tymi funkcjami. Po restarcie kompa nadal nie da się ich zaznaczyć, a na dodatek pracowicie naprawiona sieć bezprzewodowa znowu drze japę o certyfikat. Tutaj poczułem że muszę pójść się położyć bo za moment eksploduję. Nawet chwilę poleżałem, ale zachciało mi się pograć w Cannon Fodder.
Podniosłem więc pokrywę mojego laptopa i czekałem na wyjście ze stanu wstrzymania. Oczywiście nie wyszedł - skończyło się paroma brzydkimi słowami pod nosem i restartem. Odpalił, ja odpaliłem grę i liczyłem na to że się wreszcie uspokoję, a z racji że była już 22:00 prawie - iż nic się z komputerków już nie popsuje. Byłem oczywiście w błędzie. Ostatnim komputerem jaki tego dnia postanowił zrobić mi na złość był serwer domowy. Podczas operacji z wkładaniem mu dodatkowej karty sieciowej - wysunęła się karta TV. Niedużo, ale przestała kontaktować. Skutkiem oczywiście brak sygnału TV. Dojście do tego co jest przyczyną - kolejne 20 minut. Naprawa to już chwilka.
Stwierdziłem że się poddaję całkowicie. Zamknąłem laptopa, nie będę grał w nic - używanie komputera w ten poniedziałek jest ewidentnie niebezpieczne dla mojego zdrowia psychicznego.
poniedziałek, 5 października 2009
Wspomnień czar - Cannon Fodder
Po spędzeniu pewnego czasu przy Wormsach i Lemmingach przypomniałem sobie o jeszcze jednej klasycznej grze - Cannon Fodder. Tytuł nie jest szczególnie sympatyczny, zresztą wraz z innymi elementami tejże gry wywołał swego czasu spory skandal. Przedstawiono bowiem wojnę jako coś fajnego i sympatycznego, w czym każdy chciałby wziąć udział. Gra ukazała się w 1993 roku i spotkała się z dobrym przyjęciem ze strony graczy, oraz bardzo chłodnym ze strony środowisk kombatanckich. Ponieważ nie jestem kombatantem - skupię się na lepiej mi znanej grupie;-)
Cannon Fodder to pozornie prosta strzelanka. Całość obsługi zapewnia myszka z dwoma przyciskami. Nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach. Zadania jakie dostajemy dzielą się na kilka rodzajów:
- zabić wszystkich
- zniszczyć wszystkie budynki wroga.
Aby nie było za łatwo - dostajemy zespół uderzeniowy w liczbie 2-6 żołnierzy i za pomocą karabinków i zdobycznych granatów i bazooki dokonujemy rzezi niewiniątek. Gra z poziomu na poziom jest coraz trudniejsza i wymaga niezłego kombinowania. Po każdej misji pokazuje się lista poległych, a potem cmentarz na wzgórzu i kolejka nowych rekrutów. Nagrobków przybywa w miarę jak tracimy żołnierzy - całość wygląda jak cmentarz w Arlington.
Co mi się najbardziej podoba? To że gra mieści się na trzech dyskietkach 880kB, jest starannie opracowana graficznie i ma bardzo przemyślane sterowanie. Skutkiem jest wessanie gracza na długie godziny w świat krwawych rozgrywek. Nie ma filmików, skomplikowanych misji i wieloklawiszowego sterowania. Nie trzeba zmieniać kilku płyt CD, albo czekać aż doczyta się z DVD kolejna misja. Prostota, grywalność i tzw. miodność stawiają Cannon Fodder wysoko na liście najlepszych gier świata.
Jak wspomniałem na początku - gra ukazała się w 1993 roku i osiągnęła olbrzymią popularność (jak inne słynne gry z Amigi), więc przeportowano ją na wszystkie ówczesne komputery. Niestety były to czasy przedinternetowe więc nie istnieje możliwość gry w sieci. Trochę szkoda - bo gra jest świetna i aż chciałoby się powalczyć z kolegami. Na fali popularności wydano też część drugą, jednak gracze narzekali że jest zbyt trudna. Grałem, powyższego zarzutu nie potwierdzam, gra się całkiem miło.
Cannon Fodder to pozornie prosta strzelanka. Całość obsługi zapewnia myszka z dwoma przyciskami. Nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach. Zadania jakie dostajemy dzielą się na kilka rodzajów:
- zabić wszystkich
- zniszczyć wszystkie budynki wroga.
Aby nie było za łatwo - dostajemy zespół uderzeniowy w liczbie 2-6 żołnierzy i za pomocą karabinków i zdobycznych granatów i bazooki dokonujemy rzezi niewiniątek. Gra z poziomu na poziom jest coraz trudniejsza i wymaga niezłego kombinowania. Po każdej misji pokazuje się lista poległych, a potem cmentarz na wzgórzu i kolejka nowych rekrutów. Nagrobków przybywa w miarę jak tracimy żołnierzy - całość wygląda jak cmentarz w Arlington.
Co mi się najbardziej podoba? To że gra mieści się na trzech dyskietkach 880kB, jest starannie opracowana graficznie i ma bardzo przemyślane sterowanie. Skutkiem jest wessanie gracza na długie godziny w świat krwawych rozgrywek. Nie ma filmików, skomplikowanych misji i wieloklawiszowego sterowania. Nie trzeba zmieniać kilku płyt CD, albo czekać aż doczyta się z DVD kolejna misja. Prostota, grywalność i tzw. miodność stawiają Cannon Fodder wysoko na liście najlepszych gier świata.
Jak wspomniałem na początku - gra ukazała się w 1993 roku i osiągnęła olbrzymią popularność (jak inne słynne gry z Amigi), więc przeportowano ją na wszystkie ówczesne komputery. Niestety były to czasy przedinternetowe więc nie istnieje możliwość gry w sieci. Trochę szkoda - bo gra jest świetna i aż chciałoby się powalczyć z kolegami. Na fali popularności wydano też część drugą, jednak gracze narzekali że jest zbyt trudna. Grałem, powyższego zarzutu nie potwierdzam, gra się całkiem miło.
A tak to wygląda w grze;-)
Na zakończenie, dla przypomnienia - kilka podpowiedzi. Gra w wersji amigowej wymagała specjalnej dyskietki do zapisywania stanu rozgrywek - pamiętajcie aby ją w winUAE zrobić. Drużynę swoją można podzielić na kilka mniejszych - czasem warto z tego skorzystać. Uwaga na bagna - chodzenie po nich wciąga;-) Teraz życzę miłej rozgrywki...
piątek, 2 października 2009
Prawdziwy Twardziel
Jest rok 1996 - wiek dwudziesty zbliża się do swojego końca. W pewnym niedużym mieście, w pewnym domu z dwuspadowym dachem, siedzi młody człowiek przy swojej Amidze 600. Wie że gdzieś w Polsce znajduje się nieduża ciężarówka. Jedzie powoli w jego kierunku, przebijając się przez śnieżycę. Czuje jej bliskość i nie może doczekać się przyjazdu. Bowiem ciężarówka należy do firmy kurierskiej i wiezie Bardzo Ważną Paczkę!
Zakończenie historii - tak, dojechała, paczka dostarczona. W paczce nowiutka Amiga 1200 Tower w obudowie Micronika. W zestawie FDD HD, scandoubler, interfejs klawiatury PC, parę innych drobiazgów i ON - jego wysokość Dysk Twardy Seagate o pojemności 1,2GB - jeden gigabajt, dwieście megabajtów. Wiem, w tym momencie każdy urodzony po 1990 roku leży i ryczy ze śmiechu. Wiem, dowolny pendrive za 40 zł ma większą pojemność. Ale w tamtych zamierzchłych czasach taki dysk to było coś. Większy na rynku był tylko 1,7GB - ale kosztował chyba około 1100 zł. Cała Amiga kosztowała z tymi wszystkimi dodatkami 3200 zł. Sam dysk - 800 zł. Tak to drzewiej bywało...
Rok 2009 - prawie dziesięć lat dwudziestego pierwszego wieku za nami. Duże miasto w centralnej Polsce (no dobra - Warszawa;-), nieduży blok w zielonej okolicy. W pokoju siedzi ten sam człowiek, przy laptopie. Włos przyprószony siwizną, ale błysk w oku ten sam;-) Robi zamówienie dla klienta. Wsród produktów jest dysk twardy o pojemności 1,5TB - jeden terabajt, pięćset gigabajtów. Cena tego cacka - 380 zł brutto.
Tylko trzynaście lat dzieli te dwa wydarzenia, a jak wzrosła pojemność dysków? Co prawda wraz ze wzrostem pojemności coraz szybciej się je zapełnia, co wymaga dalszej rozbudowy, ale takie są możliwości. W 1996 roku na Amidze największe programy zajmowały 3-4 dyskietki 880kB. Nie było filmów w AVI, nie było MP3, nie było zdjęć z wysokorozdzielczych matryc cyfrowych, zapisanych w JPG lub RAW. Dysk o pojemności 1,2GB był czymś wręcz kosmicznym. Nie do zapełnienia za życia człowieka! A teraz proszę - po szybkim remanencie w domu mam:
- dwa dyski 250GB - zasadniczo pełne
- dwa dyski 1TB - jeden pełny, jeden pusty
- kilka pomniejszych dysków po 60-160GB w komputerach i laptopach
Fakt że dopóki operowałem na małych ilościach danych - backupy robiłem na dyskietki magnetooptyczne, lub wcześniej na dyskietki ZIP. Dzisiaj to niemożliwe - więc stosuję zapis tego samego na kilku dyskach. Same zdjęcia z kilku cyfrówek to już ok. 200GB. Do tego dochodzą programy nagrane z telewizji i nagrania z kamery, oraz cała masa innych rzeczy. Ciekawe gdzie jest granica pojemności klasycznego dysku twardego?
Na zakończenie - zestawiałem dla klientów macierze o pojemnościach kilkunastu terabajtów. Takie np. Google dysponuje macierzami o pojemnościach wręcz niewyobrażalnych. Świat przyspiesza, a ten biedny twardy dysk nadal ma tą samą konstrukcję. Zmienia się co prawda w szczegółach, ale jest już wąskim gardłem w komputerze. Nie wyrabia z prędkością zapisu i odczytu. Na horyzoncie pojawiły się już dyski SSD, ale jeszcze potrwa zanim zagrożą Prawdziwemu Twardzielowi z talerzami...
Zakończenie historii - tak, dojechała, paczka dostarczona. W paczce nowiutka Amiga 1200 Tower w obudowie Micronika. W zestawie FDD HD, scandoubler, interfejs klawiatury PC, parę innych drobiazgów i ON - jego wysokość Dysk Twardy Seagate o pojemności 1,2GB - jeden gigabajt, dwieście megabajtów. Wiem, w tym momencie każdy urodzony po 1990 roku leży i ryczy ze śmiechu. Wiem, dowolny pendrive za 40 zł ma większą pojemność. Ale w tamtych zamierzchłych czasach taki dysk to było coś. Większy na rynku był tylko 1,7GB - ale kosztował chyba około 1100 zł. Cała Amiga kosztowała z tymi wszystkimi dodatkami 3200 zł. Sam dysk - 800 zł. Tak to drzewiej bywało...
Rok 2009 - prawie dziesięć lat dwudziestego pierwszego wieku za nami. Duże miasto w centralnej Polsce (no dobra - Warszawa;-), nieduży blok w zielonej okolicy. W pokoju siedzi ten sam człowiek, przy laptopie. Włos przyprószony siwizną, ale błysk w oku ten sam;-) Robi zamówienie dla klienta. Wsród produktów jest dysk twardy o pojemności 1,5TB - jeden terabajt, pięćset gigabajtów. Cena tego cacka - 380 zł brutto.
Tylko trzynaście lat dzieli te dwa wydarzenia, a jak wzrosła pojemność dysków? Co prawda wraz ze wzrostem pojemności coraz szybciej się je zapełnia, co wymaga dalszej rozbudowy, ale takie są możliwości. W 1996 roku na Amidze największe programy zajmowały 3-4 dyskietki 880kB. Nie było filmów w AVI, nie było MP3, nie było zdjęć z wysokorozdzielczych matryc cyfrowych, zapisanych w JPG lub RAW. Dysk o pojemności 1,2GB był czymś wręcz kosmicznym. Nie do zapełnienia za życia człowieka! A teraz proszę - po szybkim remanencie w domu mam:
- dwa dyski 250GB - zasadniczo pełne
- dwa dyski 1TB - jeden pełny, jeden pusty
- kilka pomniejszych dysków po 60-160GB w komputerach i laptopach
Fakt że dopóki operowałem na małych ilościach danych - backupy robiłem na dyskietki magnetooptyczne, lub wcześniej na dyskietki ZIP. Dzisiaj to niemożliwe - więc stosuję zapis tego samego na kilku dyskach. Same zdjęcia z kilku cyfrówek to już ok. 200GB. Do tego dochodzą programy nagrane z telewizji i nagrania z kamery, oraz cała masa innych rzeczy. Ciekawe gdzie jest granica pojemności klasycznego dysku twardego?
Na zakończenie - zestawiałem dla klientów macierze o pojemnościach kilkunastu terabajtów. Takie np. Google dysponuje macierzami o pojemnościach wręcz niewyobrażalnych. Świat przyspiesza, a ten biedny twardy dysk nadal ma tą samą konstrukcję. Zmienia się co prawda w szczegółach, ale jest już wąskim gardłem w komputerze. Nie wyrabia z prędkością zapisu i odczytu. Na horyzoncie pojawiły się już dyski SSD, ale jeszcze potrwa zanim zagrożą Prawdziwemu Twardzielowi z talerzami...
czwartek, 1 października 2009
Urodzinowy
Tak, dzisiaj kolejne urodziny. Więc złożę sobie życzenia:
- Życzę sobie świata bez wojen. Żadnych. Ani religijnych, ani o ropę, ani o kobietę, ani o psa. Życzę sobie spokoju i radości z tego że mogę pojechać gdzie zechcę i nie muszę bać się o siebie.
- Życzę sobie świata bez polityki. Żadnej. Aby ci z prawej i lewej, podeszli do tych ze środka i zaproponowali samorozwiązanie wszystkich parlamentów świata i wzięli się do uczciwej roboty.
- Życzę sobie świata bez rasizmu. Żadnego. Niech biały przytuli czarnego, czarny żółtego, niech się razem dobrze bawią i szanują.
- Życzę sobie świata bez religii. Żadnej. Niech ludzie cenią się i szanują nawzajem, zamiast mordować i prześladować w imię któregoś z Bogów.
- Życzę sobie świata bez koncernów. Żadnych. Niech człowiek produkuje znowu rzeczy solidne a nie tandetne. Niech piwo odzyska swój smak.
- Życzę sobie świata bez reklam. Żadnych. Niech człowiek sam decyduje czego potrzebuje, a nie ma to wtłaczane siłą. Niech dobry towar broni się sam. Zły niech zginie.
- Życzę Wam Wszystkim abyście mogli czytać moje wypociny jeszcze jakiś czas;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)