Chodzi oczywista o książki dla nastolatki mojej domowej, do klasy pierwszej gimnazjum. Otóż na wstępie pragnę serdecznie podziękować Ministerstwu Edukacji Narodowej i Panu Ministrowi w szczególności. Podziękowania zacznę od słów - UWAŻAM WAS ZA NIEROBÓW, DARMOZJADÓW I PASOŻYTÓW SPOŁECZNYCH. Mili ci bowiem ludzie od kilku tygodni zapewniają mi rozrywki polegające na polowaniu na książki. Czuję się jak Wielki Łowczy po prostu. Dzisiaj objechałem około 12-14 księgarń!!! Tak fatalnie zorganizowanej dystrybcji podręczników jak żyję nie widziałem. Nie wiem też kto kontroluje nakłady, bo na pewno nie ministerstwo. Gdzie wejdę to słyszę:
- Czy jest..
- Nie ma
- A czy...
- Nie ma
- A moż...
- Nie ma
Smolenia z Laskowikiem od razu widzę i słynne "Z tyłu sklepu" Och jakież to było prorocze...
Nowy program nakazał wymianę wszystkich podręczników, o czym pisałem wcześniej. Skutkiem jest niewystarczająca podaż. Nauczyciele dopiero na początku września określili z czego będą uczyć (nie wszyscy, ale część tak uczyniła). Po Warszawie (w końcu duże miasto) latają z obłędem w oczach rodzice szukając takich wyrafinowanych pozycji jak np. j. niemiecki dla I klasy gimnazjum - kurs podstawowy. Nie ma go nigdzie. NIGDZIE. Z wyjątkiem pewnej księgarni językowej gdzie udało mi się ten podręcznik dzisiaj kupić za 23 zł. Więcej wydałem na paliwo, o straconym czasie nie wspominając. Mało tego - kurs rozszerzony też jest trudno dostępny, więc pod jedną z księgarń spotkałem "konika" który życzył sobie zań 45 zł. Czy to jest normalne??? Czy ktoś jeszcze widział "konika książkowego" czy tylko ja miałem omamy? "Konik biletowy" pod kinem, to rozumiem, ale skoro powstaje "konik podręcznikowy" to znaczy że coś jest mocno nie tak, bo takie byty rodzą się tylko jak skala problemu jest duża i można zarobić.
Sprawa jest poważna, zmuszono mnie do zakupu kompletu nowych książek, nie dając żadnej alternatywy. Gdyby to MEN kupował książki dla wszystkich szkół - nie byłby tak prędki do regularnych zmian programów. To że wówczas dzieci nie musiałyby nosić książek w tę i z powrotem w plecakach, to zysk przy okazji. Oczywiście urzędnicy maja dzieci w dupie, bo inaczej nazwać tego nie można. Kolejnym zyskiem byłoby to że druk książek byłby wtedy dużo tańszy (duże zamówienia, wiadomo ile trzeba wydrukować, więc nie tłucze się bez sensu na magazyn, nie płaci za magazynowanie itp.). Można też wprowadzić w całym kraju netbooki, albo dać taką alternatywę - wówczas to ja jako rodzic zainwestowałbym w netbooka dla dziecka, a MEN dałby mi materiały do nauki w postaci elektronicznej.
No ale po co? Niech rodzice wydają kasę, niech gnoje tachają książki, a my sobie będziemy siedzieć i kawkę pić. I coś Wam jeszcze fajnego wymyślimy. A żeby was szlag, urzędasy wszystkie trafił...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz