Mam kolegę. Dusza człowiek. Uwielbia kupować auta w Warszawie. To na szczęście niegroźne zboczenie, a przy okazji możemy się spotkać, jako że na co dzień mieszka gdzieś w podwrocławskich lasach... Poprzedni wóz pracowicie wyszukał w internecie, zadzwonił, wszystko ustalił, przyjechał i zawiozłem go na miejsce. Kupił i jeździł czas jakiś. Pojazd jednak wredny był, psuł się i został sprzedany następnemu szczęśliwemu nabywcy.
Kolega zagłębił się więc w otchłani internetu szukając nowej zabawki. Oczywiście znowu wygrzebał coś w stolicy. Wybrał kilkuletniego Range Rovera - więc półeczka wysoka. Umówiliśmy się na spotkanie na Dworcu Centralnym i od tego punktu rozpoczyna się ta dziwna opowieść.
Spod Centralnego wystartowaliśmy na Modlińską 158. Paweł mówi że tam stoi jego cacko - jedziemy więc. Godziny południowe, jest pusto, więc sprawnie docieramy na miejsce. Zaglądamy do komisu - nie ma Rovera. Chodzimy, szukamy - no wcięło skurczybyka. Aaaa!!! (klepnięcie w czaszkę) nie 158 tylko 157 (ech, co za sklerotyk;-) - na szczęście na przeciwko. Stoi wymarzona maszyna i czeka na kupca. Wszystko wygląda w miarę ładnie, silnik pracuje równo, pneumatyka też, ale klima trup (było o tym wiadomo, ale liczyliśmy na częściowe działanie). Chcemy się przejechać i następuje pierwsze zdziwienie. Pan nie da nam się przejechać, a w ogóle z nami też nie pojedzie bo jest sam i musi interesu pilnować. Ale jakby nie musiał to i tak żaden z nas nie poprowadzi auta. Mamy je kupić bez jazdy próbnej wykonanej osobiście, bo pan ma taki zwyczaj. Spytaliśmy pana jak ma więc zamiar coś sprzedać, na co pan filozoficznie stwierdził że setki aut już w życiu kupił i sprzedał i nie będziemy go pouczać. Oczywiście że nie będziemy - zaproponowaliśmy panu żeby nas cmoknął tu i ówdzie i poszliśmy sobie.
Laptop na kolana, szukamy innego Rovera. W stolicy komisów multum, coś się znajdzie. W zakładanym budżecie mieściło się kilka egzemplarzy. Seria telefonów i jedziemy z Modlińskiej na Pułkową. Tam miał być następny, w idealnym stanie, po Niemcu co całe życie na niego oszczędzał, wreszcie kupił, raz do kościoła pojechał i umarł w drodze powrotnej. Czyli standardowa historia auta sprowadzonego do Polski z Niemiec. Zajeżdżamy, wchodzimy do komisu i widzimy coś, co nie wygląda jak cacko. Nie zrażeniu pozorami chcemy auto obejrzeć, więc prosimy komisanta o zaprezentowanie. Okazuje się że poduszka kierowcy jest pusta, komputer wypluwa serię błędów - od rozpoczęcia oględzin minęły 2 minuty, a tu już takie niespodzianki (a cacko miało być). Paweł wypala:
- Powiedział Pan że auto jest w idealnym stanie. Pan mnie oszukał, jest Pan nieuczciwy. Nie mamy już o czym rozmawiać.
Komisant zbaraniał - przecież to normalne ściemniać klientowi. Ale żeby klient mu takie rzeczy w oczy powiedział? A my sobie poszliśmy, niech Pan Komisant poduma nad słowami i ich ładunkiem prawdy...
Kolejna maszyna miała stać u dealera Opla na Rudnickiego, ale jej tam nie było. Następna odpadła po rozmowie telefonicznej. Wreszcie Paweł przypomina sobie że samochód na Modlińskiej (ten pierwszy Rover) omawiany był jeszcze z Wrocławia telefonicznie z kimś bardzo kompetentnym (w sumie dlatego przyjechał go kupić). Dzwoni pod numer z którym wtedy rozmawiał, okazuje się że to właściciel auta. Paweł tłumaczy że komisant potraktował go jak intruza a nie klienta. Właściciel umawia się z nami w tym komisie za pół godziny. Jedziemy z powrotem na Modlińską. I jazda próbna się odbywa bez problemu, z właścicielem auta. Tyle że negocjacje cenowe spełzają na niczym. Właściciel nie chce zrozumieć że sprzedaje auto z pewnym wadami, które trzeba naprawić (nieszczelna klima i parę drobiazgów).
Następny Range stoi w Markach. Jadąc tam, Paweł uruchamia plan B. Zamiast Rovera będzie Suzuki Grand Vitara. Dzwoni pod numer który miał przygotowany jako odwód całkowity. Umawiamy się z właścicielem za godzinę. Jak się okazuje - mieszka 500m. od miejsca gdzie ja mieszkam... Dojeżdżamy do Marek, Range to kawał szrotu, lecimy więc obejrzeć Suzuki. I auto zostaje spokojnie obejrzane, sprawdzone, wszystko jest sprawne, faktura za wymianę płynów eksploatacyjnych 2 tys. km. temu, samochód nie wygląda jakby objechał 10x ziemie dookoła i brał udział w karambolu we mgle na autostradzie. Cena też przyzwoita. No to krótkie negocjacje i zakup. Sprzedawca spokojny, wyluzowany. Sama przyjemność. Wóz dostajemy z apteczką, gaśnicą, trójkątem, dolewką oleju silnikowego, płynem hamulcowym, skrobaczką do szyb i jeszcze piętnastoma innymi rzeczami. Nikt go nie patroszy przed sprzedażą. Normalny człowiek sprzedaje samochód.
Jeszcze szybki wypad do sklepu dla sprawnych umysłowo inaczej. Paweł chciał radio z Bluetooth - wszystkie powyżej 800 zeta. Obok w Norauto wyprzedaż odtwarzaczy - radyjko Sony z BT za 400 zł (identyczne jak moje, które bardzo mu się spodobało ze względu na wbudowany zestaw głośnomówiący Bluetooth). Szybki montaż i Paweł rusza w podróż powrotną. Przed nim 350 km przez Polskę, ciemną, wąską i krętą - bo taka jest krajowa droga do Wrocławia im. III i IV RP...
Podsumowanie - nie powiem nic nowego - większość komisantów to krętacze i oszuści. Auta w komisach to picowane na handel pojazdy, złożone z kilku i odmalowane. Zakup od osoby prywatnej bezpośrednio to najlepszy wybór. O tym wszystkim wiem od lat, sądziłem że może coś się zmieniło. Jednak nic...
A na całkowite zakończenie mała, przezabawna dygresja. Otóż jakieś 11 lat temu pracowałem w firmie która chciała w internecie publikować ogłoszenia motoryzacyjne. Była chyba prekursorem takich stron z ofertami. Wówczas odwiedziłem sporo komisów samochodowych proponując nawiązanie współpracy (pełna elektroniczna wymiana danych, komis dostawał gratis specjalizowany soft do prowadzenia tego biznesu, przez modem wymieniane były 2x dziennie dane o autach na placu itp.) - wówczas odpowiadali:
- Internet? Aaaa, to by nas interesowało. Ile razy w tygodniu wychodzi i w jakich kioskach jest dostępny?
- Panie, kto będzie przez pół kraju po auto do mnie jechał?
- Że co Pan mówisz? Co to jest ten internet?
Dzisiaj - w każdym komisie komputer, internet. Panowie biegli w obsłudze komputera, mniej złota na szyjach i przegubach rąk no i nie dziwią się już że klient z drugiego końca Polski przyjechał po konkretne auto. Nowoczesność w domu i zagrodzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz